niedziela, 7 grudnia 2014

Czy Tytanik zatonął

Kilka dni temu obejrzałem filmik na youtube, w którym autor przekonywał, że to wcale nie Tytanik zatonął w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku na Atlantyku.

W skrócie: 20 września 1911 roku siostrzany statek Tytanika Olimpik miał zderzenie z okrętem wojennym HMS Hawke. Został on uszkodzony tak poważnie, że nie był już zdolny do pływania. Winny miał być kapitan Olimpika, więc jego właściciele nie dostali żadnego odszkodowania. Ułożyli więc oni sprytny plan, który miał im to odszkodowanie zagwarantować - podmienili Olimpika z Tytanikiem, po czym specjalnie spowodowali wypadek zatapiając go.

Jako dowód służyć miał fakt, że na śrubach wraku spoczywającego na dnie oceanu widnieje numer 400 - a to był numer Olimpika.

I tu się zaczynają pierwsze niezgodności. Szukając więcej informacji na ten temat natknąłem się na wzmianki o tym, że na śrubach wraku widnieje w rzeczywistości numer 401 - czyli były to śruby z Tytanika! Znalezione w necie obrazki potwierdzają to. Czyli autor filmiku się mylił.

Ale to nie koniec całej sprawy. Zalinkowany obrazek znalazłem na pewnej stronie, której autor również twierdził, że nastąpiła zamiana statku w celu wyłudzenia odszkodowania. Tutaj jednak autor jako dowód podawał właśnie fakt, że na śrubach wraku widnieje numer 401, ponieważ śruba owa pochodziła z Tytanika i została użyta jako część zamienna przy naprawie Olimpika (co akurat jest prawdą).

Na tej i innych stronach poświęconych tej teorii spiskowej przedstawione są też inne dowody przemawiające za tym, że statki zostały ze sobą zamienione. Do tego ta historia wcale nie jest taka niedorzeczna, jak inne tego typu hipotezy.

Dowody owe są jednak naprawdę mało przekonujące (kilka mało wyraźnych zdjęć i trochę spekulacji). Dodatkowo Olimpik przeszedł w końcu gruntowny remont i mógł pływać i zarabiać na siebie. Odszkodowanie musiałoby być naprawdę wysokie, żeby pokryć wszystkie koszty związane z jego naprawą oraz zorganizowaniem oszustwa oraz zadośćuczynić za niezarobione pieniądze. A przecież przy tak wielkim przedsięwzięciu pracować musiała cała masa ludzi. Jednak nikt nigdy nie napomknął nawet o żadnym przerabianiu Tytanika na Olimpika i na odwrót.

Tak więc czy jestem na 100%, bez cienia wątpliwości przekonany o tym, że ta teoria spiskowa jest fałszywa? Nie. Nie zgłębiałem tego tematu aż tak bardzo, żeby rozwiać wszystkie wątpliwości, poza tym, jak już wspomniałem, wyjątkowo ma ona sens.

Obowiązek dostarczenia dowodów leży jednak zawsze po stronie tych, którzy wysuwają jakąś tezę - a nie na tych, którzy mają zostać przekonani. A te dowody są zbyt słabe aby mnie przekonać. Jakby to ujął Carl Sagan - nadzwyczajne twierdzenia wymagają nadzwyczajnych dowodów. Dlatego póki co pozostanę przy klasycznej wersji wydarzeń.

środa, 26 listopada 2014

Horror klasy E

Co jakiś czas słyszę od różnych ludzi albo z różnych mediów o szkodliwych dodatkach do żywności, konserwantach, „tych wszystkich E” - jednym słowem(*): sama chemia .

(*) - Wcale nie, bo dwoma .

Jest to o tyle denerwujące, że dzięki tym dodatkom (no dobra - nie dzięki wszystkim) mamy żywność, która się szybko nie psuje - a to bardzo dużo znaczy, z czego ludzie, przyzwyczajeni już do nowożytnej długiej trwałości i wysokiej jakości jedzenia, nie zdają sobie sprawy. Ludzi tych również najwyraźniej nie zastanowiło też, że jeśliby te substancje były aż takie szkodliwe, to nigdy nie zostałyby dopuszczone do użytkowania w jedzeniu.

Nie chcę, aby mnie tutaj źle zrozumiano - też wolałbym jeść świeżutkie jedzonko, nieopryskiwane (chociaż to akurat dałoby się łatwo osiągnąć) i bez konserwantów. Ale nie zawsze się da. Z resztą - do żywności dodaje się dodatki już od zarania dziejów. Zwykła sól czy ocet (E260) czy nawet zwykły cukier (jako gęsty syrop) - to znakomite konserwanty, skutecznie powstrzymujące rozwój bakterii. Mało kto wie, ale nasze zwykłe, „naturalne” przyprawy (pieprz, tymianek, bazylia itp.) stosowano pierwotnie również właśnie w tym celu!

Niesławne benzoesany sodu (E211) czy glutaminiany sodu (E621) występują naturalnie w wielu roślinach (i to wcale nie egzotycznych). Co prawda jako konserwanty znajdują się one w naszym jedzeniu w większych ilościach niż w naturze, ale nawet wtedy są bezpieczne(*).

(*) - Tak, wiem. Jak się zje tego bardzo dużo, to może zaszkodzić. To samo dotyczy wszystkiego innego, włączając w to niesławny tlenek wodoru .

Ludzie boją się „chemii” (czy raczej tego, co określi się tym słowem), ponieważ jej nie rozumieją. To, co wynieśli ze szkół, to pamięć ciekawych czasem eksperymentów (kolorowych, wydających dźwięki czy różne zapaszki) oraz „skomplikowane” wzory chemiczne i „bezsensowne” regułki. A przecież chemia to wszystko, co nas otacza - w tym także my sami.

Z resztą, co tu dużo mówić. Substancje te zostały zbadane i stwierdzono, że nie stanowią zagrożenia dla zdrowia. A jeśli ktoś jest zdrowy, w miarę rozsądnie się odżywia i nie prowadzi osiadłego trybu życia, to myślę, że w ogóle nie musi na ich zawartość w jedzeniu zwracać uwagi.

A na koniec bonus - mała lista względnie znanych substancji, których nigdy byście nie podejrzewali o bycie E :

  • E140 - chlorofile (tak, te z liści roślin)
  • E150a - karmel
  • E153 - węgiel roślinny
  • E160a - karoteny (nadają kolor przykładowo marchewkom - stąd ich nazwa)
  • E170 - węglan wapnia (tworzy nasze zęby i kości)
  • E181 - taniny (w liściach roślin, to one tworzą ciemnobrązowy osad po herbacie)
  • E260 - kwas octowy (po rozcieńczeniu - ocet)
  • E290 - dwutlenek węgla (jak w wodzie gazowanej, jakby ktoś nie kojarzył)
  • E300 - witamina C
  • E330 - kwasek cytrynowy
  • E392 - ekstrakty z rozmarynu (roślinka w miarę znana, chociaż o ekstraktach nie słyszałem)
  • E406 - agar, taka „naturalna” galaretka z alg
  • E901 - wosk pszczeli (a co!)
  • E948 - tlen (inne pierwiastki też tam są)
* * *

Do poczytania

niedziela, 16 listopada 2014

Szczepionki służące do sterylizacji kobiet

Parę dni temu natknąłem się na informację o tym, jakoby Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) wraz ze szczepionkami przeciwko tężcowi podawała kobietom w Kenii substancje mające je wysterylizować.

Informacja ta z miejsca wzbudziła moje wątpliwości z kilku powodów.

Po pierwsze - antyszczepionkowcy wymyślili i rozpowszechnili już mnóstwo bzdur o szczepionkach, doprowadzając często do wzrostu zachorowań, a nawet ilości śmierci wśród ludzi (szczególnie wśród małych dzieci).

Druga rzecz, która wydała mi się podejrzana, to że przed tymi szczepionkami ostrzegali katoliccy biskupi(*).

(*) - Później przyłączyła się do nich organizacja lekarzy katolickich, ale to biskupi byli pierwsi.

Wiem co możecie sobie pomyśleć - jestem ateistą i antyklerykałem, więc kieruję się tutaj tylko nienawiścią do hierarchów Kościoła. Nie zaprzeczam, że nie lubię tych butnych, aroganckich, kłamliwych i chciwych panów w czarnych, a czasem purpurowych sukienkach. Sęk w tym, że moja niechęć wzięła się właśnie z poznania, jak bardzo niemoralni potrafią być owi „duchowi przewodnicy” i „obrońcy moralności”.

Biskupi znani są z tego, że potrafią rozpowszechniać nawet najbardziej bezczelne kłamstwa. Robią to dlatego że, chociaż mienią się być strażnikami moralności, sami są jej pozbawieni, więc dla zdobycia władzy (kontroli nad ludźmi) zdolni są do wszelkich chwytów.

Tak czy siak - jako że wiadomość ta wydała mi się podejrzana, postanowiłem sprawdzić, o co biega.

Znajdowałem głównie różnego rodzaju potwierdzenia czy relacje na stronach poświęconych „wykrywaniu” światowych spisków, obroną „życia” i innych, mało wiarygodnych źródłach. Niezbyt zachęcająco.

Dopiero gdy zobaczyłem w wynikach snopes.com, przypomniałem sobie, że istnieją przecież specjalne strony, na których ludzie mający w tym wprawę zajmują się dogłębnym sprawdzaniem różnego rodzaju miejskich legend i spiskowych teorii (ja sam jestem raczej w stanie zbadać tego typu sprawy pobieżnie).

Nie byłem zbyt zaskoczony, gdy okazało się, że informacja, jakoby szczepionki przeciw tężcowi zawierały też substancje sterylizujące była fałszywa.

Ale co właściwie kazało sądzić owym biskupom, że te szczepionki mogą być złe?

niedziela, 9 listopada 2014

100 post!

Tym razem nie w systemie binarnym .

Ten artykuł jest już setnym, który napisałem. Zajęło mi to prawie trzy lata (powiedzmy: dwa i pół ) ale chociaż piszę już „tak długo”, dosyć wolno zdobywam doświadczenie.

Zauważyłem pewnego rodzaju problemy zarówno z moim stylem pisania jak i z samym wyborem i publikacją postów, ale ciężko mi tak po prawdzie to zmienić.

Wiem, że czasem piszę skomplikowane zdania (zbyt złożone). Mój podział na akapity też pozostawia czasem wiele do życzenia (chociaż wg. mnie nie jest to u mnie aż taki problem). Artykuły, które piszę często są przydługawe - i chociaż staram się pisać jak najkrócej i jak najbardziej oszczędnie i treściwie, czasem po prostu nie jestem w stanie tego zrobić .

Innym problemem, który zauważyłem, jest sposób, w jaki dobieram tematy. Ostatnio na przykład miałem plan napisania serii artykułów o moim światopoglądzie. Napisałem jeden artykuł a drugi ni w ząb nie chciał mi się napisać. Pisałem go, zmieniałem, poprawiałem itd, ale ciągle coś mi w nim brakowało - więc go nie publikowałem. A w międzyczasie nasuwało mi się kilka tematów do bloga. W końcu zdecydowałem, że nie będę się trzymał żadnych planów - jak mi się nie uda „na czas” czegoś planowo opublikować, to trudno. W międzyczasie mogę napisać coś innego.

Zrobiłem tak częściowo dlatego, że - jak się okazało - mam paru w miarę stałych czytelników. Z jednej strony mnie to cieszy, a z drugiej trochę przeraża, bo to jednak do czegoś zobowiązuje (a ja wolałem pisać ot tak sobie - dla własnej rozrywki i relaksu). Z drugiej strony jednak takie obiecywanie różnych artykułów i potem odwlekanie tego też jest trochę nieprzyjazne dla czytelników.

No trudno - cały czas chcę pracować nad swoim stylem. Może coś z tego będzie, a może nie.

sobota, 8 listopada 2014

Modyfikowane genetycznie, ale nie GMO

Gdy przeglądałem niedawno nagłówki na Onecie, rzucił mi się w oczy taki tytuł:

„Polacy pracują nad nową formą hodowlaną jęczmienia”

Coś mnie tknęło - pomyślałem sobie „kurczę, mogę się założyć, że będzie jakaś brednia o GMO”.

I nie pomyliłem się. Oto fragment artykułu (Na wszelki wypadek, gdyby zniknął z sieci. Parę razy się tak stało - gdy później próbowałem znaleźć na Onet.Biznesie jakiś artykuł, już go tam nie było!):

W Katedrze Genetyki Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach od wielu lat prowadzone są badania nad mutagenezą chemiczną jęczmienia, która może prowadzić do powstania pojedynczych zmian w kodzie genetycznym. Do genomu rośliny nie są jednak wprowadzane obce geny, pochodzące od innych gatunków. Nie są to więc organizmy modyfikowane genetycznie i bez żadnych ograniczeń mogą być wykorzystywane w hodowli.
(Pogrubienie moje)

Nie znalazłem nazwiska autora. Może nie zauważyłem, ale tak po prawdzie, to może nawet i lepiej dla tego człowieka.

Najpierw pewne wyjaśnienie. Kod genetyczny to, mówiąc najprościej, sposób, w jaki kodony (trójki nukleotydów) są zamieniane na odpowiednie aminokwasy. Co miał na myśli autor (chociaż szczerze mówiąc mam wątpliwości związane z użyciem tutaj tego słowa) to sekwencja DNA - sekwencja nukleotydów, która koduje informację genetyczną. Gdyby to sprawdził, napisałby o jedną bzdurę mniej.

Wytłuściłem w cytacie dwa kluczowe sformułowania. Autor najpierw pisze, że zmienia się w roślinach DNA, aby zaraz potem napisać, że nie są one modyfikowane genetyczne. Jakim trzeba być imbecylem, żeby coś takiego napisać?

Kluczem do tej zagadki jest, jak sądzę, zdanie, które znajduje się pomiędzy dwoma wytłuszczonymi fragmentami - to nie jest GMO, ponieważ do genomu nie są wprowadzane „obce geny” .

Gdyby ludzie uważali na lekcjach wiedzieliby, że geny to nie małe złośliwe demony wprowadzane po kryjomu do jedzenia przez szalonych naukowców pracujących dla złych korporacji, które czekają tylko, abyśmy je zjedli po to, aby zafundować nam raka, alergie, autyzm, ew. impotencję lub wyrastające baranie rogi (whatever).

Geny to kawałki DNA, które kodują białka lub. ew. funkcjonalne fragmenty RNA (trudno podać ścisłą definicję genu). Mamy je wszyscy. Co więcej - DNA mutuje. U ludzi między rodzicami a ich potomstwem jest średnio ok. 130 mutacji. Dzieci są - uwaga - zmodyfikowane genetycznie, w stosunku do swoich rodziców!

Wprowadzanie do roślin czy zwierząt „obcych genów” jest tak samo(*) GMO, jak hodowla metodą doboru sztucznego i krzyżówek lepszej pszenicy czy większych jabłek!

(*) - No dobra, nie tak samo. Ale łapiecie, o co chodzi.

Jak każda metoda ma ona swoje wady i zalety, oraz związane z tym niebezpieczeństwa. Ale nie jest to jakaś diaboliczna, nienaturalna (cokolwiek miałoby to znaczyć) metoda modyfikacji organizmów. Co więcej - horyzontalny transfer genów (takie „naturalne GMO”) zachodzi normalnie w przyrodzie (jest to jeden z problemów z GMO - geny dające odporność zbożu mogą z pewnym małym, ale zawsze, prawdopodobieństwem zostać przeniesione na chwasty).

GMO jest naszą przyszłością. Jeśli chcemy wyżywić ciągle wzrastającą ilość ludzi, niszcząc i zanieczyszczając przy tym nasze środowisko jak najmniej, jest to jedyna opcja. Dzięki GMO możemy wyprodukować też bardziej odżywcze rośliny (co jest pożądane dla osób cierpiących na różnego rodzaju nietolerancje pokarmowe).

Ale ludzie w swojej ignorancji uważają, że GMO to jakieś czarna magia mająca nas wykończyć (bo to jest przecież cel każdej światowej konspiracji). Takie bzdury są rozpowszechniane i brane na poważnie przez ludzi, w tym przez ustawodawców. To dzięki takim debilom nie mamy jeszcze powszechnie dostępnej taniej i zdrowej żywności, tylko „naturalne”, opryskiwane i nawożone jedzenie (a jeszcze do tego jakieś BIO/Ekologiczne-gówna).

sobota, 1 listopada 2014

Śmierć

Modlący się szkielet
Autor: William Cheselden „Osteographia, or The anatomy of the bones”,
źródło: NLM (public domain, zmodyfikowano)

Dzisiaj dzień wszystkich świętych. Jest to dzień, który wielu ludzi uznaje za szczególnie dogodny do refleksji nad przemijalnością naszego ludzkiego życia. W mediach i na blogach pojawiają się różne artykuły nawiązujące do tego tematu. Ja również postanowiłem w tym roku napisać coś o moim spojrzeniu na tę sprawę (głównie z pozycji człowieka niewierzącego, ale nie tylko).

Jako wierzący(*) miałem prawie że pewność tego, że gdy umrę, to będę żył dalej (**). Dziwiło mnie wtedy, gdy ludzie płakali po utracie swoich bliskich, chociaż rzecz jasna potrafiłem ich zrozumieć.

(*) - Mówię tu o okresie mojej świadomej wiary - mniej więcej od lat nastu, kiedy zostałem ministrantem, do lat prawie trzydziestu, gdy zacząłem wiarę powoli tracić.

(**) - Inna sprawa, że dzięki temu, iż naprawdę wierzyłem w to wszystko, co mówili księża, nie miałem pewności co do tego, czy skończę w niebie. Większość ludzi ma to gdzieś, ale są tacy (jak ja właśnie byłem), którzy strasznie to przeżywają. W wielu wypadkach są to dzieci, które uczy się o piekle i wiecznej karze (za co? ot - choćby za to, że ktoś jest innego wyznania) itp.

Jest to jeden z powodów, dlaczego ja i inni jesteśmy przeciwni indoktrynacji religijnej małych dzieci (organizowanych w dodatku na koszt państwa w publicznych placówkach oświaty!).

wtorek, 28 października 2014

Hartman a kazirodztwo

Miałem pisać o czymś innym. Nie szło mi jednak, więc pod wpływem pewnego artykułu napisałem to . Niby nic, co by wymagało tych wyjaśnień, ale dla mnie jednak to trochę niezwykłe. Niedługo zamierzam napisać, dlaczego .

Jakiś czas temu na blogu profesora Hartmana ukazał się wpis dotyczący kazirodztwa. Wpis szybko zniknął. Do końca nie znam tego przyczyn, ale wygląda na to, że usunęli go sami redaktorzy Polityki z powodu tego, że Hartman odważył poruszyć się temat, który był zbyt mocno tabu . A szkoda (i bez sensu).

Zaraz jednak po publikacji tego artykułu rozpętało się w polskim zaścianku internetowym prawdziwe piekło(*). Piekło to jednak, jak można się domyślać, polegało głównie na ujadaniu różnych osób pomawiających Hartmana o nawoływanie, abyśmy się wszyscy w rodzinie „pukali” nawzajem.

(*) - Blog prof. Hartmana czytuję regularnie, jestem też zaznajomiony z niezbyt kulturalną sekcją komentarzy pod jego artykułami. Tym bardziej zaskoczyło mnie więc, że dyskusja, która się pod tym artykułem odbyła, była względnie spokojna i rzeczowa.

Należę chyba do grona względnie nielicznych osób, który oryginalny tekst przeczytały. Jak można podejrzewać, nie było tam ani słowa o żadnym nawoływaniu do uprawiania seksu z matkami, ojcami czy rodzeństwem.

Hartman opisał to, co dzieje się w tej chwili na zachodzie - o dyskusji nad złagodzeniem karalności za związki kazirodcze. Zasugerował też, że w Polce również mogłaby się na ten temat rozwinąć dyskusja. I to wszystko.

Jednak zaślepieni ideologiczną nienawiścią ludzie (Hartman należał do partii Palikota - a to jak wiadomo jest podejrzane ) nie przeczytali najwyraźniej uważnie wspomnianego artykułu(*) i pomyliła im się już nawet nie depenalizacja z legalizacją, ale wręcz z nawoływaniem do aktywnej aktywności .

(*) - Albo przeczytali, ale uznali że jakaś taka zwykła, ludzka prawdomówność nie ma znaczenia w obliczu uświęconego celu zmiecenia z powierzchni Polski całego tego pedalskiego lewactwa.

Ale o co w sumie chodzi z tą depenalizacją i dlaczego tak lub nie?

niedziela, 12 października 2014

Ateizm, czym nie jest

Jak już wspomniałem wcześniej, zamierzam napisać kilka artykułów objaśniających mój światopogląd. Na pierwszy rzut pójdzie moja niewiara - nie dlatego, że jest to coś dla mnie ważnego (bo nie jest, w każdym bądź razie już nie - ale o tym kiedy indziej), ale dlatego, że ateizm nosi w krajach religijnych piętno czegoś złego, odrażającego i głupiego, i - jak na ironię - wydaje się on być ważny właśnie dla ludzi wierzących.

Żeby odpowiedzieć na pytanie czym jest ateizm, należałoby najpierw wyjaśnić czym ateizm zdecydowanie nie jest - ponieważ wokół ateizmu namnożyło się mnóstwo nieporozumień (kto wie, czy nie więcej nawet, niż wokół mechaniki kwantowej czy ewolucji biologicznej ).

wtorek, 30 września 2014

Zbyt wiele dobrego na raz

Zbliża się koniec września, a tu ani jednego posta w tym miesiącu. Nie, żeby miało to jakieś znaczenie, ale ku mojemu ciągłemu zadziwieniu, jakoś ten blog mi tam idzie. Chciałbym więc nie schodzić poniżej pewnego poziomu .

Ostatnio nie miałem zbyt wiele czasu ani chęci aby pisać, dlatego ten post będzie taki troszkę na odwal - po prostu rzucę pewną myśl. Od pewnego czasu jednak przygotowuję się do napisania całej serii artykułów dotyczących mojego światopoglądu - i tam też chciałbym poruszyć przedstawione tu kwestie.

A więc do rzeczy - czego dotyczy tytuł tego postu?

Ostatnio czytam sobie „Bóg nie jest wielki” Christophera Hitchensa(*). Książka ta zawiera wiele różnych tez, ale tu chciałbym się skupić na pewnej myśli, która jak dotąd (książki jeszcze nie skończyłem) pojawia się w niej co jakiś czas. Chodzi o to (i stąd tytuł), że twórcy i obrońcy religii (apologeci, teologowie) chcieli zbyt dużo na raz pokazać, czy też udowodnić, przez co osiągnęli skutek odwrotny od zamierzonego. O co chodzi konkretnie, spróbuję pokazać na dwóch przykładach, które akurat pamiętam.

(*) - Czytam w polskim przekładzie. I nadziwić się nie mogę, jak kiepskim językiem napisana jest ta książka. A przecież Hitchens to doświadczony i ceniony pisarz. Wina musi więc leżeć po stronie polskiego tłumacza, jak sądzę.

piątek, 15 sierpnia 2014

Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny

Czyli coś niecoś o religijnych „prawdach”

Dzisiaj przypada święto wymienione przeze mnie w tytule. Chciałbym więc skorzystać z okazji, aby przedstawić pewną krytykę religii, w szczególności religii katolickiej.

Teolodzy, kapłani czy ogólnie mówiąc religia objawia nam pewne rzeczy, o których twierdzi, że są „najprawdziwszą prawdą” (często absolutną i niezmienną). Takie niepodważalne prawdy są nazywane dogmatami.

Przyjrzyjmy się więc paru takim niepodważalnym „prawdom”.

Na pierwszy ogień weźmy tytułowe wniebowzięcie. Jest to dogmat - czyli prawda. Ciekawostką jest jednak, w jaki sposób została ona ustalona. Otóż... pewien człowiek (papież Pius XII) stwierdził po prostu, że tak jest i koniec. Nie wynika to z tekstów ewangelii, nie wynika logicznie z żadnych teologicznych założeń - po prostu tak jest i basta! „Prawda” owa została „ustalona” dopiero w roku 1950. Wcześniej „prawdą” było, że... Maryja zasnęła (ta „prawda” z kolei została „ustalona” w VII wieku).

Kolejną „prawdą” jest niepokalane poczęcie. „Ustalono” ją w roku 1854 dopiero, czyli też całkiem niedawno, i też zrobił to papież (Pius IX) stwierdzając po prostu, że tak jest i koniec dyskusji. Wielu chrześcijan (choć nie wszyscy) wierzyło niby w tę „prawdę” już od dawna, ale prawdą jest (tym razem bez cudzysłowów) że wielu teologów i doktorów kościoła odrzucało tę „prawdę”.

Inna „prawdą”, o której chciałbym powiedzieć, dotyczy tym razem Jezusa (syna Maryi). Jak „powszechnie”(*) „wiadomo” Jezus jest bogiem. Tę z kolei „prawdę” uchwalono ustalono w... IV wieku(!) na soborze nicejskim.

(*) - Powszechnie wiadomo tylko, że „wiadomo” jest to tylko chrześcijanom, a i to nie wszystkim.

Takie są właśnie prawdy głoszone przez religie (a w tym przypadku przez katolicyzm). Niesprawdzalne, autorytarne wypowiedzi ludzi.

Zakrawa na zdumienie, że ktoś może w to wierzyć (nie biorę tu pod uwagę absurdalności owych prawd). Cechą prawdy jest przede wszystkim jej uniwersalność oraz sprawdzalność. Prawdy głoszone przez religie nie są uniwersalne ani historycznie, ani geograficznie, ani nawet demograficznie(*), nie są też one sprawdzalne(**).

(*) - Mam nadzieję, że użyłem odpowiednich słów. Chodzi rzecz jasna o to, że kiedyś nie uznawano tych „prawd” (lub uznawano inne „prawdy”); w zależności od miejsca na Ziemi dominują różne religie/wyznania/odłamy, które mogą nie uznawać tych „prawd”; no i poza tym nie wszyscy wierzący te „prawdy” uznają.

(**) - No bo jak sprawdzić, że dany papież rzeczywiście został natchniony Duchem Świętym (jeśli już się w to wierzy), a nie zwariował lub zwyczajnie skłamał lub zmyślił?

Gdyby ktoś wśród nas ogłaszał ex cathedra jakieś swoje „prawdy”, każdy wierzący z miejsca by je odrzucił argumentując, że to tylko zwykłe roszczenia, chciejstwo czy widzimisię (czyli po prostu kłamstwo) tego człowieka. Jedyny powód, dla którego ludzie jednak wierzą własnym pasterzom jest indoktrynacja oraz (co się z tym wiąże) brak dokładnej znajomości „prawd” własnej wiary oraz sposobu, w jaki zostały one ustalone.

Osobiście uważam, że ludzie mogą sobie wierzyć w co chcą (tak długo, jak długo ich przekonania - religijne lub nie - nie stanową zagrożenia dla innych). Ale nikt nie powinien mieć za złe sceptykom takim jak ja, że odrzucają ich „prawdę” i uznają ją za co najmniej niepoważną.

wtorek, 1 lipca 2014

Książki

Od dziecka byłem uczony, że książki są skarbnicą mądrości. Bardzo często mówiły mi to osoby, które z książką ostatni raz do czynienia miały najprawdopodobniej w podstawówce. Jako, że byłem ciekawy świata i z czytaniem problemów nie miałem (nauczyłem się czytać jeszcze zanim poszedłem do zerówki), czytałem mnóstwo książek. Wiele z nich było ciekawych, wiele z nich zawierało cenną wiedzę. Z czasem jednak, gdy posiadłem już jaki taki zasób wiedzy i zacząłem myśleć samodzielnie, zacząłem też zauważać, że nie wszystkie książki można uznać za wartościowe.

Im więcej czytałem(*), tym więcej trafiało mi się książek nudnych, czasem zawierających treści - co tu dużo mówić - odrażające, czasem też najzwyczajniej w świecie głupich.

(*) - Proces ten postępował w czasie jak mniemam z dwóch powodów. Po pierwsze - książki dla dzieci podlegają większej selekcji, niż książki dla dorosłych, przez co są bardziej wartościowe (uwzględniwszy rzecz jasna to, dla kogo są przeznaczone). Po drugie - dziecko mało wie, więc łatwiej je zadowolić. Osobnik starszy, który trochę już wiedzy zdobył, będzie miał zapewne większe wymagania.

W końcu doszedłem do wniosku, że książki żadną skarbnicą mądrości nie są. Owszem - mają taki potencjał, ale nie można ich traktować w ten sposób domyślnie. Dawno temu, kiedy edukacja była dla wybranych, teksty pisane były tworzone głównie przez ludzi mądrych, często utalentowanych, obeznanych ze zdobytą przez ludzkość wiedzą (jakakolwiek by ona nie była) - bo tylko tacy potrafili czytać i pisać. Poza tym tworzenie tekstów było procesem kosztownym i czasochłonnym.

Dzisiaj, gdzie praktycznie każdy umie czytać i pisać, a drukowanie książek jest tanie, zalewa nas powódź dzieł miernych, żeby nie powiedzieć gorzej(*). Dlatego tak trudno jest znaleźć coś wartościowego w tej masie wypocin i dlatego sądzę, że książek nie powinno się darzyć szacunkiem (a już szczególnie nabożnym) tylko dlatego, że są książkami.

(*) - W dobie powszechnego dostępu do internetu zjawisko to przybrało jeszcze na sile. Do tego stopnia, że powstały przykładowo specjalne portale dementujące powtarzane powszechnie głupoty.

Niedawno pisałem o tym, że niektórzy wierni darzą większym szacunkiem pewną określoną książkę niż życie innych ludzi - sytuacja chora sama w sobie, ale uwzględniwszy to, co napisałem powyżej, dodatkowo godna potępienia. Spotkałem się też z dosyć zaskakującą mnie reakcją znajomej mi osoby. Otóż mam w domu mnóstwo książek. Są to wyrzutki z różnych bibliotek zbierane przez lata przez mojego ojca (który książek przeczytał jeszcze więcej niż ja, chociaż w odróżnieniu ode mnie, skupiał się on raczej na rozrywce niż zdobywaniu wiedzy). Książki te stanowią, jak określił to Stanisław Lem, tzw. „literaturę wagonową” - lekka rozrywka do poczytaniu w pociągu, lub podobnej sytuacji, nie przedstawiające sobą nic wartościowego. Sam ojciec zaproponował, żeby te książki spalić, bo zajmują już zbyt wiele miejsca, a i tak nikt nie będzie ich czytał, na co ja rzecz jasna się zgodziłem. Gdy opowiedziałem o tym wspomnianej osobie, ta co prawda nie protestowała, ale stwierdziła, że jakoś głupio czułaby się paląc książki.

Chcę, żeby mnie dobrze zrozumiano - książki mogą być wartościowe i na pewno warto je czytać, gdyż rozwijają umysł i wyobraźnię. Jednak szacunek do książek wpajany nam od małego to zwykły erzac - tania namiastka szacunku dla wiedzy i mądrości, dla literatury (lub ogólnie sztuki) i piękna. Myślę, że powinniśmy porzucić uczenie kolejnych pokoleń takiego szacunku (szczególnie, że coraz więcej treści bardzo wysokiej jakości można znaleźć online) i zamiast tego zacząć je uczyć szacunku dla tego, co książki mają reprezentować.

sobota, 21 czerwca 2014

Pedofilia w Kościele

Wczoraj wieczorem obejrzałem kawałek wiadomości, w których mówiono o tym, jak jakiś biskup przekonywał, że pedofilia w Kościele wcale nie jest poważniejszym problemem niż w reszcie społeczeństwa(*).

(*) - Po sprawdzeniu - chodzi o kardynała Dziwisza. A przy okazji - mowa była też o nabożeństwie „pokutnym”. Na to jak widać biskupów stać. Na to jednak, żeby oddać chociaż drobny procent swoich majątków poszkodowanym już nie za bardzo .

Od dawna słyszałem o tym, że (nie tylko w Polsce) pedofilów wśród księży jest proporcjonalnie więcej, niż w reszcie społeczeństwa. Nie udało mi się niestety dotrzeć do żadnych konkretnych statystyk umożliwiających sensowne wyliczenia - oprócz wypowiedzi księdza Oko oraz (dzisiaj) profesora Hartmana, który przytacza te same liczby, powołując się na MSWiA.

Wg. tych danych w Polsce w ciągu ostatnich 10 lat skazanych za pedofilię zostało około 6 tyś ludzi. Wśród nich tylko 27 księży. Mało bo mało - ale jeśli policzyć, jaki to procent, okazuje się, że tak małą ilość księży-pedofilów zawdzięczamy tylko temu, że księży w społeczeństwie ogólnie jest mało.

Trochę matematyki na poziomie szkoły podstawowej:

Liczba pedofilów wśród księży:
27 / 28,5 tyś. księży = 0,95 pedofilów na 1000 księży

Wśród dorosłych mężczyzn(*) w Polsce pedofilów jest natomiast:
6tyś / 13mln = 0,46 pedofila na 1000 mężczyzn

Wg. tych wyliczeń wśród księży jest ponad 2 razy więcej pedofilów, niż wśród innych dorosłych mężczyzn!

(*) - W wieku produkcyjnym. Gdyby uwzględnić całe dorosłe społeczeństwo, liczby te stałyby się jeszcze bardziej niekorzystne dla KRK.

czwartek, 19 czerwca 2014

Kierowcy od siedmiu boleści

Niedawno zdałem prawo jazdy kategorii B, ale od pewnego czasu (ciągle) jeżdżę skuterem i zdążyłem zaobserwować już parę zachowań różnych kierowców, które nadają się normalnie do kryminału.

Żeby było jasne - ja sam nie jestem idealny. Nie będę się przyznawał, że łamię przepisy , ale naprawdę staram się jeździć zgodnie z nimi (ktoś mi kiedyś powiedział: „jeszcze” ), a większość moich wpadek wynika raczej z braku wprawy niż z ignorowania innych uczestników ruchu czy ze złej woli.

Wiedząc, że nikt nie jest idealny, mam wiele zrozumienia i cierpliwości dla innych kierowców. Ale czasem to, co widzę u innych przechodzi ludzkie pojęcie. Parę przykładów.

niedziela, 25 maja 2014

Wybory

Dzisiaj odbyły się wybory do Europarlamentu. Nie poszedłem na nie. Wiem, że niektórzy by powiedzieli, że był to mój obowiązek. Dla takich osób mam następującą odpowiedź: obowiązek chodzenia na wybory to był w PRL'u.

Dzisiaj żyjemy podobno w wolnym kraju (wiem, wiem...), a to oznacza, że mam prawo nie iść na wybory. Co najważniejsze - to również może być traktowane jako wybór. W kraju, gdzie demokracja byłaby zdrowa a ludźmi rządziliby ludzie rozumni i uczciwi brak oddanego głosu oznaczałby, że nie daję swojego poparcia żadnemu ze startujących polityków - i głos taki byłby brany pod uwagę (*).

(*) - Chociaż z drugiej strony w takim kraju apatia wyborców oznaczałaby raczej, że jest dobrze i że żadne większe zmiany nie są konieczne .

Niestety żyjemy w takim systemie, w jakim żyjemy i jesteśmy rządzeni przez takich a nie innych ludzi - a to oznacza, że „głos” mój i wielu innych ludzi jest po prostu ignorowany a politycy zakładają, że mają „pełne” poparcie społeczeństwa .

Inny zarzut, który czasem słyszę wobec mi podobnych jest taki, że skoro nie głosowaliśmy, to żebyśmy potem nie narzekali. Przez całe swoje dorosłe życie głosowałem i jedyne co z tego miałem, to wg. takich mędrków prawo do narzekania. Bo moje głosy, włączając w to głosy wszystkich innych polaków, nigdy nic nie zmieniały. Politycy obiecują jedno, a robią i tak co innego. A prawa do narzekania jeszcze nikt mi nie odebrał, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby politycy i taką niespodziankę nam zafundowali (bo o tego typu pojedynczych sytuacjach, rzadko bo rzadko, ale słyszę tu i ówdzie czytając/oglądając różne blogi, newsy itp).

Jeśli ktoś uważa, że powinien pójść na wybory - niech idzie, niech głosuje na kogo chce - tylko żeby potem nie narzekał . A od tego, co robią inni, niech się z łaski swojej od******** - sam na pewno nie chciałby, aby inni mówili mu, co powinien robić.

czwartek, 15 maja 2014

Święta Księga

Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym zaznaczyć, iż nie chcę tutaj dyskutować o istnieniu bądź nieistnieniu jakiegokolwiek boga. Nie krytykuję tu też wierzących za to, że nie stosują się do nakazów swoich świętych ksiąg ani za to, że uznają ją za „prawdziwą” wybiórczo jedynie. Wręcz przeciwnie - chwała im za to!

W artykule tym chciałbym skrytykować niekonsekwencję w stosunku wiernych do swoich świętych ksiąg i wyjaśnić, dlaczego nie powinny one być uznawane za święte przez kogokolwiek.

Jest wiele „świętych ksiąg” różnych religii, ja jednak chciałbym powiedzieć coś niecoś od siebie o Biblii - ponieważ ją akurat znam. Nie bez znaczenia jest też fakt, że żyję w kraju, gdzie 9/10 ludzi jest nominalnymi katolikami(*), a z pozostałych co drugi jest chrześcijaninem.

(*) - Wg. spisów przeprowadzanych co jakiś czas przez Kościół, tylko ok. co trzeci jest praktykującym katolikiem. A z własnego życia i z tego, co opowiadają inni wiem, że wielu katolików ostro sprzeciwia się niektórym działaniom Kościoła i nie wszyscy z nich wierzą we wszystkie tzw. „prawdy” wiary.

Chrześcijanie nazywają Biblię świętą, a wielu z nich również za taką ją uważa. Jest tak bardzo często dlatego, że nie znają oni całej jej zawartości - tylko wybrane troskliwie przez ich pasterzy, zatwierdzone odgórnie fragmenty(*).

(*) - Niektórzy z nich znają Biblię w całości. I dalej uznają ją za świętą. Akcje biblijnego boga uznają za sprawiedliwe i uważają je za przejaw miłości. Trochę żal mi tych ludzi, których religijna indoktrynacja pozbawiła możliwości rozróżniania pomiędzy dobrem a złem.

W obronie świętości owej książki(!) są oni gotowi utrudniać, a często i niszczyć ludzkie życie! Nie wolno jej drzeć (broń Boże „publicznie” jeszcze(*)) ani źle się o niej wyrażać. Tymczasem jakakolwiek inna książka o podobnej zawartości byłaby przez tych samych ludzi ostro skrytykowana, pogardzana, a nawet zakazana!

(*) - Mowa o Nergalu, rzecz jasna. Sęk w tym, że zrobił on to na zamkniętej imprezie i dodatkowo zabronił rozpowszechniania nagrań. Ale mniejsza już o to.

Żeby nie być gołosłownym, nakreślę pokrótce ponurą zawartość owej świętej księgi.

środa, 23 kwietnia 2014

Krzysztof Kolumb

Krzysztof Kolumb (1451-1506),
pośmiertna rekonstrukcja.
Autor: Sebastiano del Piombo (public domain),
źródło: Wikipedia.

Każdy z pewnością słyszał o Krzysztofie Kolumbie (1451-1506), nie każdy jednak mógł słyszeć o pewnych sprawach z nim związanych. Pamięta się go jako wielkiego wizjonera i zasłużonego odkrywcę. Obchodzi się nawet dzień nazwany jego imieniem(*). Człowiek ten jednak daleki był od świętości - i na pokazaniu tego chcę się w tym artykule skupić.

(*) - Święto uznawane przez niektórych za kontrowersyjne. Dlaczego? Niżej staram się to wyjaśnić.

Najpierw jednak chcę się rozprawić z pewnym mitem dotyczącym Kolumba, który powtarzany jest często uparcie nawet przez ludzi skądinąd inteligentnych. Kolumb nie odkrył tego, że Ziemia jest kulista. Nie miał żadnego przeczucia ani wizji. Kolumb wiedział o tym, ponieważ był człowiekiem wykształconym. A ludzie wykształceni wiedzieli o kulistości Ziemi już od prawie dwóch tysięcy lat - dzięki odkryciom greckich uczonych (posiadano także całkiem niezłe wyobrażenie o wielkości naszego globu).

Celem wyprawy Kolumba nie było więc żadne udowodnienie, że Ziemia jest kulista. Jego prawdziwy cel był znacznie bardziej pragmatyczny oraz - jeśli pomyśleć o wszystkich konsekwencjach, jakie się z tym wiązały - znacznie bardziej odrażający.

Kolumb chciał znaleźć krótszą trasę do Indii, dzięki czemu Hiszpania miałaby się wzbogacić i zyskać przewagę nad pozostałymi imperiami. Przy okazji wzbogacić miał się sam Kolumb, który zapewnił sobie w umowie z władcami całkiem niezłe profity (król i królowa Hiszpanii zgodzili się na tę umowę po części dlatego, że sami byli spłukani a po części dlatego, że tak naprawdę nie spodziewali się, że Kolumb wróci żywy z tej wyprawy).

Zyski te, jak można się domyślać, byłyby zdobywane kosztem miejscowej ludności.

Zaraz po wylądowaniu na pierwszych wyspach Ameryki Kolumb zaczął też planować handel niewolnikami oraz nawracanie (przymusowe, rzecz jasna) miejscowej ludności na Chrześcijaństwo (którą to działalność uznał potem za swoje największe osiągnięcie).

Gdy Kolumb został gubernatorem kolonii na wyspie Hispanioli (dzisiaj Haiti) zasłynął jako strasznie okrutny władca. Sprzedawał w niewolę, okaleczał, torturował i mordował w okrutny sposób ludzi - nie tylko tubylców. Krwawo tłumił też wszelkie powstania. Co ciekawe, z podobnego okrucieństwa zasłynął jego brat, Bartolomeo. W końcu zostali oni aresztowani i wywiezieni z powrotem do Hiszpanii, gdzie czekali w więzieniu aż 6 tygodni(!) zanim ich uwolniono, ułaskawiono i zwrócono wszelkie honory i bogactwa.

Kolumb nie był wielkim odkrywcą - był „zwykłym” handlarzem, który po prostu przetarł szlaki do nowych, „nieodkrytych”(*) ziem. Nie był on też wielkim człowiekiem - był okrutnym tyranem bez cienia empatii. Nie był on też wielkim wizjonerem - jak wielu ludzi jego pokroju tak naprawdę wykorzystał tylko wizjonerstwo innych(**).

(*) - Zdecydowanie nie był od pierwszym europejczykiem, który dotarł do Ameryki.

(**) - Mowa oczywiście o uczonych, którzy odkryli kulistość Ziemi. Kolumb był na tyle mało wizjonerski, że pomylił się nawet używając nie tych mil, co trzeba, przez co droga do Indii wyszła mu krótsza, niż w rzeczywistości.

Ale warto tu jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy - 20 lat przed wyprawami Kolumba pewien florencki astronom, Paolo dal Pozzo Toscanelliego, zasugerował płynięcie po przyprawy właśnie na zachód królowi portuglaskiemu. Ten pomysł z pewnością nie należał więc do Kolumba - sądzę, że ta idea krążyła wśród ludzi już wcześniej, a Kolumb po prostu ją zasłyszał.

Kolumb nie był wielki. Jasne - był człowiekiem ponadprzeciętnym, inaczej nie dokonałby tego, czego dokonał. Dlatego trzeba o nim pamiętać - a także, a może przede wszystkim dlatego, że stanowi to ważną część naszej historii i kultury. Ale trzeba pamiętać nie tylko o jego osiągnięciach, ale również o wszystkich jego nikczemnościach.

wtorek, 18 marca 2014

Czytniki RSS online

Nie zamierzam tu tłumaczyć, czym jest RSS. W tym artykule chciałbym się tylko podzielić swoim skromnym doświadczeniem z tymi, którzy już wiedzą co to takiego i z tego korzystają.

poniedziałek, 17 marca 2014

Sfery w przestrzeni

Na święta (a właściwie po) zaszalałem trochę i kupiłem sobie dwie książki popularnonaukowe. Jedna z nich szczególnie mnie zainteresowała. Nigdy o niej wcześniej nie słyszałem, ale sądząc po tytule i opisie książka zapowiadała się wręcz fantastycznie - łączyła w sobie wiedzę na temat starożytnej astronomii i mitologii - dwa tematy, które bardzo mnie interesują.

Mówię o książce „Sfery w przestrzeni, czyli tajemnice starożytnej astronomii”, Mari Magdaleny Kosowskiej i Aleksandra Kosowskiego.

Wiele sobie obiecywałem po tej książce, tym większe było więc niestety moje rozczarowanie. Co prawda książki jeszcze nie przeczytałem do końca - co niech świadczy o tym, jak mało wciągająca jest ona dla mnie(*). Nie jestem z resztą pewien, czy będę chciał ją kończyć - po przeczytaniu z mozołem części poświęconej ogólnemu omówieniu starożytnej astronomii i związanych z nią wierzeń doszedłem do części poświęconej matematycznym zależnościom. Miałem nadzieję, że chociaż tu będzie dobrze, jednak znowu się pomyliłem. Pomimo iż książki nie skończyłem sądzę, że to, co przeczytałem wystarcza, aby wyrobić sobie w miarę rzetelną opinię o tej publikacji.

niedziela, 9 lutego 2014

Powrót do średniowiecza

W 1486 roku powstał indeks ksiąg zakazanych. Znalazły się tam dzieła niewygodne dla Kościoła(*) - między innymi „O obrotach ciał niebieskich” Mikołaja Kopernika. Ostatnie uaktualnienie indeksu zostało wydane już po II Wojnie Światowej - w 1948 roku, a w 1966 r. uznano, że Indeks jest pozbawiony znaczenia dyscyplinarno-karnego, dzięki czemu praktycznie rzecz biorąc przestał on istnieć. Wątpię jednak, że stało się to z dobrej woli Kościoła - po prostu wraz z utratą wpływów nie miał już większego wyboru, jeśli chciał utrzymać resztki swojej niegdysiejszej władzy.

(*) - Mało kto wie, że na tym indeksie znalazły się także narodowe tłumaczenia Biblii. To daje do myślenia, prawda?

Parę dni temu przeczytałem, że niejaki abp Wacław Depo chce utworzyć listę złych i dobrych mediów. Jeśli jakiś katolik przeczytałby coś z tej listy, musiałby się z tego spowiadać. W podobny sposób myśli ponoć wielu biskupów.

Jako że nie jestem katolikiem, nie powinno mnie to właściwie w ogóle ruszać (nie licząc rzecz jasna radości na wieść, że ta obmierzła organizacja znowu strzeliła sobie samobója ). Jednakże na całą sprawę należy spojrzeć w szerszym kontekście.

wtorek, 4 lutego 2014

Stop rodzinofobii

Z takim hasłem wyszli w tę niedzielę ludzie, aby protestować przeciwko możliwości adoptowania dzieci przez pary homoseksualne.

Homofobia to nienawiść wobec homoseksualistów. Jak w większości przypadków nienawiści, jest ona bezpodstawna i głupia. W tym przypadku świadczy o tym kilka rzeczy:

Po pierwsze - protest ten został zorganizowany jako odpowiedź na rezolucję Unii. Sęk w tym, że rezolucja ta (jak słyszałem) nic nie mówi o adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Po drugie - protestowano przeciwko dawaniu parom homoseksualnym „przywilejów”. Dla ludzi przepełnionych ślepą, bezrozumną nienawiścią przywilejem dawanym ich „wrogom” będzie wszystko to, co oni mają już zapewnione. To jest chore! „Normalne” pary mogą adoptować dzieci. Homoseksualiści nie. Zapewnienie im tej możliwości byłoby zrównaniem praw, a nie dawaniem im przywilejów! Patrząc na to z drugiej strony - skoro możliwość adopcji to przywilej, wychodzi na to, że to właśnie pary heteroseksualne są uprzywilejowane!

środa, 1 stycznia 2014

Kim jestem

Rok temu pisałem o tym, kim byłbym w świecie D&D(*). Tym razem postanowiłem napisać o swoich poglądach.

(*) - Niewiele się przez ten czas zmieniło. Jedyne znaczące zmiany, jakie zauważyłem, to uzyskanie jednego poziomu oraz zdecydowana tendencja do bycia Sorcererem .

Nie chcę się tutaj zbytnio rozpisywać, dlatego po prostu wypiszę wraz z krótkimi komentarzami odpowiednie etykietki, które określają w miarę poprawnie moje poglądy na poszczególne tematy. Same etykietki (postawy, filozofie życiowe) postaram się omówić w osobnych artykułach.

Strona ta ma być głównie zwięzłym podsumowaniem dla tych osób, które chciałyby wiedzieć, z kim mają (często nie-)przyjemność dyskutowania. Myślę, że w przypadku jakichś zmian uaktualnię po prostu ten artykuł (ew. umieszczę odpowiednie adnotacje, gdyby moje poglądy się zmieniły w jakiś drastyczny sposób).

A więc jestem: