poniedziałek, 23 września 2019

Bezpieczeństwo nade wszystko?

Właściwie to nie chciałem o tym pisać, chociaż ta kwestia irytuje mnie już od bardzo dawna. Chodzi o bezpieczeństwo w internecie - bezpieczeństwo naszych danych czy pieniędzy. Jednak po ostatnich zmianach dotyczących m.in. sposobu logowania się na stronę banku (i podobnych zmianach wprowadzonych wcześniej w przykładowo serwisach google) i po paru historiach, które słyszałem postanowiłem jednak w tym temacie trochę ponarzekać.

W czym problem? Zacznijmy może od banków. Banki bardzo lubią pokazywać, że dbają o bezpieczeństwo klientów - wiadomo, jakby nie dbały, to nikt by nie chciał korzystać z ich usług. Więc co jakiś czas wysyłają wiadomości (czy to mailami czy na stronie internetowej, czy może jeszcze jakoś inaczej) ostrzegające przykładowo przed phishingiem.

Jeśli ktoś jeszcze nie wie, taki phishing polega często na podsyłaniu fałszywego adresu służącego do logowania się do danego serwisu - wpisujemy dane do logowania w podstawionych polach, które to dane przechwytuje złodziej a dla niepoznaki loguje nas już do prawidłowej strony (a później loguje się sam i sprawia nam brzydką niespodziankę).

W moim banku (i nie tylko) istnieje taki sobie serwis transakcyjny, który służy do łatwego i szybkiego robienia przelewów za np. zrobione zakupy. Problem z tym serwisem jest taki, że... adres tego serwisu różni się od typowego adresu służącego do logowania na stronę mojego banku. Dodatkowo logowanie wymagane jest zawsze - nawet jeśli w tym samym czasie jesteś już zalogowany do banku!

Przez długi czas nie korzystałem z tego udogodnienia, bo najzwyczajniej w świecie się bałem. W końcu przekonałem się - ale tylko dlatego, że robienie zwykłych przelewów było bardziej uciążliwe, a ja korzystałem i tak tylko z zaufanych stron. Ale znam osoby (mające konta w innych bankach), które ciągle z tej formy płacenia nie korzystają z obawy przed phishingiem.

Płatności kartą zbliżeniowo. Jeszcze niedawno czytałem, że są tak bezpieczne (i tak mało kradzieży dokonywanych jest w ten sposób), że banki zastanawiają nad podniesieniem limitu z 50zł na 100zł (co byłoby znaczącym udogodnieniem - 50zł już teraz mało co jest warte, a dzięki polityce Partii będzie jeszcze gorzej). Dodatkowo, słyszałem także, że im więcej konieczności logowania się/wbijania kodów, tym więcej okazji do kradzieży tych kodów czy haseł (to tyczy się także poprzedniego problemu). Teraz dzięki unijnej dyrektywie PSD2 nawet robiąc płatności do 50zł od czasu do czasu będziemy zmuszeni podawać PIN - oczywiście żeby zwiększyć bezpieczeństwo!

Banki zmuszone są też teraz prosić o potwierdzenie logowania się za pomocą jednorazowych kodów wysyłanych SMSem. Nie powiem - taka podwójna weryfikacja w oczywisty sposób zwiększa bezpieczeństwo, szczególnie że dany komputer można sobie ustawić jako zaufany i nie mieć więcej zawracanej głowy tego typu „udogodnieniami” - problem w tym, że takie zabezpieczenia i tak bardzo łatwo obejść a ludzie, którzy nie są obeznani z technologią zbyt dobrze (starsi ludzie, których dodatkowo łatwiej oszukać lub nabrać, co doskonale wiedzą nie tylko różnego rodzaju ludzkie hieny, ale też same banki!) mogą mieć przez to autentyczne problemy (i tak - słyszałem o tym od kogoś, nie jest to hipotetyczna sytuacja).

O bankach na razie dosyć, teraz może o jednym z największych dostawców usług internetowych różnego rodzaju - Google.

Z wujaszkiem Google miałem jak do tej pory 3 bardzo nieciekawe incydenty dotyczące bezpieczeństwa.

Raz - nie mogłem wpisać starego hasła, nie wiedziałem że jest wciśnięty CapsLock. Więc ustawiłem nowe hasło i dopiero potem to zauważyłem. CapsLock wyłączyłem i chciałem znowu zmienić hasło (ciężko by mi było zapamiętać nowo wymyślone hasło z odwróconymi literkami) a dla wygody chciałem po prostu przywrócić stare hasło. I ktoś może powiedzieć, że tak nie powinno się robić - racja, ale nie jest to w tej chwili ważne. Co jest ważne, to dowiedziałem się, że Google przechowuje moje stare hasła! Wszystko to oczywiście dla mojego bezpieczeństwa, żebym sobie czasem nie ustawił jak ostani głupek starego hasła, bo to „be” i w ogóle. Oczywiście, gdyby z ich serwisów wyciekły hasła, to również spotkałoby to te stare - i w ten sposób Google sprezentowałoby ewentualnym złodziejom bardzo ładny prezencik. Po prostu świetnie

Drugi incydent dotyczył wylogowywania się. Nie wiem, czy ta sprawa jest aktualna - może już to zmieniono, ale mnie spotkało to wtedy autentycznie. Dużo się mówi właśnie odnośnie bezpieczeństwa w sieci, aby opuszczając jakiś obcy komputer upewnić się, że wylogowano się ze wszystkich serwisów.

No to teraz wyobraźcie sobie taką sytuację: siedzicie sobie w kawiarence internetowej, kończycie co tam robiliście bo zaraz autobus czy coś i chcecie się wylogować i... nie możecie bo serwer który służy do wylogowywania się przestał odpowiadać. Sic! Najwyraźniej przez jakiś czas przynajmniej aby wylogować się z serwisów Google trzeba było się połączyć ze specjalnym serwerem w internecie (zamiast zrobić to lokalnie). Zarombiście!

Zdarzyło mi się to raz tylko na szczęście i to w pracy gdzie akurat mam w miarę bezpieczny komputer, ale mogło być gorzej.

Trzeci incydent - dzwoniłem gdzieś akurat w kwestii technicznej i po prostu musiałem być na słuchawce. Ale aby coś sprawdzić chciałem się zalogować do Google - a ten akurat najwyraźniej niedawno również wprowadził wspomnianą wyżej podwójną weryfikację. Zalogować się nie mogłem (nie było to niezbędne, po prostu chciałem coś sprawdzić), ale przez jakiś czas dumny z siebie Google wysyłał mi powiadomienia, jak to nie odparł próby zalogowania się z nieznanego komputera!

To w sumie wszystko, teraz czas na małą konkluzję. Ktoś mógłby mi tutaj przedstawić argumenty, że te wszystkie rzeczy naprawdę zwiększają bezpieczeństwo itp. I nie zamierzam mu absolutnie zaprzeczać - z pewnością zwiększa się bezpieczeństwo od strony systemów komputerowych. Problem jednak w tym, o czym każdy spec od bezpieczeństwa powinien wiedzieć (ja czytam takich w każdym bądź razie, którzy o tym wiedzą), że jednym z najsłabszych ogniw każdego systemu bezpieczeństwa jest człowiek właśnie - a tę lukę bezpieczeństwa naprawdę trudno załatać

Wprowadzanie dodatkowych komplikacji może i wzmacnia część komputerową systemu bezpieczeństwa, ale dla ludzkiej jego strony jest to dodatkowe obciążenie które cały zysk bezpieczeństwa może nawet całkiem zanegować.

Cała ta kwestia jest częścią pewnego trendu w informatyce, który obserwuję już od dawna - mianowicie coraz mniej tak naprawdę dba się o użytkownika a coraz bardziej o programy (nie wiem jak to opisać inaczej). Interfejsy robią się coraz cięższe i szczerze mówiąc bardzo często coraz mniej przejrzyste, zachowanie programów coraz mniej przewidywalne (Sic! Ostatnio zacząłem zauważać nawet, że w niektórych programach wybranie tej samej opcji/akcji powoduje czasem zupełnie różne reakcje!!!), obecne systemy chodzą często wolniej niż to, co mieliśmy do dyspozycji 10, 20 lat temu. Irytuje mnie to niepomierni. Sam kiedyś byłem techno-entuzjastą (było to dosyć dawno, ale było) a widzę teraz, że technologia wcale nie staje się lepsza. Bardziej zaawansowana może tak, ale nie lepsza (może to i dobrze, bo w sumie coraz mniej korzystam z komputera czy smartfonu). Mimo to jednak czasem korzystać z tej technologii muszę a wtedy naprawdę zaczynam się wkurzać, tak wiele problemu ona sprawia

Uzupełnienie

Zapomniałem napisać o jeszcze jednej ważnej wg. mnie rzeczy - uaktualnieniach programów.

Ostatnimi czasy twórcy niemalże każdego programu co parę dni wypuszczają nowe uaktualnienia. Zachęca się do ich instalacji właśnie względami bezpieczeństwa głównie. Dla mnie osobiście cała ta aktywność pachnie z daleka bullshitem. Oto dlaczego:

Rozumowanie przebiega mniej więcej tak:
1. Użytkownik posiada jakąś wersję programu. Załóżmy że jest to stan początkowy v0, w którym nie wiemy nic o stanach poprzednich.
2. Twórca programu w trosce o bezpieczeństwo użytkownika wypuszcza uaktualnienie v1.
3. Użytkownik dbając o własne bezpieczeństwo instaluje uaktualnienie v1.
4. Użytkownik posiada bezpieczną wersję v1.
5. Za parę dni twórca w trosce o użytkownika wypuszcza kolejną wersję v2.
Wniosek: poprzednia wersja v1 nie była bezpieczna, co stanowi sprzeczność z punktem 4.

Chciałbym tutaj bardzo mocno położyć nacisk na to, że nie jest to żadne formalne myślenie ani ścisłe dowodzenie - jedynie ilustracja wątpliwości jakie nasuwają się w związku z tak częstymi uaktualnieniami, motywowanymi w dodatku bezpieczeństwem właśnie. Doskonale zdaję sobie sprawę z istnienia różnych kontrargumentów.

Przykładowo - może nie naprawiono wszystkich luk za pierwszym razem? Ale to jest tylko potwierdzeniem moich wątpliwości. Z resztą, miałem okazję pracować w firmie produkującej oprogramowanie. Nowa wersja wychodziła raz na pół roku może, a po wydaniu kolejnych wersji wypuszczane były co najwyżej jedna-dwie łatki właśnie z powodu tego, że nie wszystko zostało od razu zauważone. Ale nie kilkudziesięciomegowe aktualizacje co parę dni!

Wiem też, że oprogramowanie się rozwija i co jakiś czas wychodzą nowe technologie, często niedopracowanie (tak jak programy użytkowe), posiadające nowe luki, które nie od razu wykryto i twórcy programów muszą sobie z tym radzić. Ale nowe technologie też nie powstają co parę dni - tylko bardziej w cyklach rocznych, miesięcznych ewentualnie.

Dodatkowo tak częste wypuszczanie aktualizacji sprawia, że nowe wersje są w jakiś inny sposób niedopracowane i czasem nawet uniemożliwiają ich używanie - sam aktualnie zmagam się z taką wersją przeglądarki internetowej i czekam po prostu na nową wersję w nadziei, że ten problem zostanie w niej rozwiązany.

Podsumowując - dzięki takim praktykom każda nowa wersja którą otrzymujemy jest de facto z założenia niedopracowana i co za tym idzie niebezpieczna. Więc reklamowanie nowych aktualizacji względami bezpieczeństwa uważam za drwinę ze zdrowego rozsądku i z inteligencji użytkowników.

niedziela, 18 sierpnia 2019

Rozkład widzialnych gwiazd

Robię sobie pewien mały projekcik, nic specjalnego (na pewno o tym napiszę) i przy okazji natknąłem się na takie ciekawe pytanie - jak wygląda rozkład ilości widzialnych gwiazd w zależności od odległości.

To, że wszystkie widzialne gołym okiem gwiazdy nie znajdują się zbyt daleko od nas wie chyba każdy amator astronomii . Ale jak bardzo daleko i ile z tych gwiazd? To dopiero jest ciekawe pytanie.

Żeby na nie odpowiedzieć, musiałem znaleźć jakieś katalogi gwiazd z których w prosty sposób mógłbym wyciągnąć odpowiednie dane. Listę katalogów które znalazłem zamieszczę na końcu, ja skorzystałem ostatecznie z HYG Database będącym kompilacją kilku innych katalogów.

Żeby nie przedłużać, oto rozkłady:

Rozkład widzialnych gwiazd w zależności od odległości, skala liniowa.

Rozkład widzialnych gwiazd w zależności od odległości, skala logarytmiczna.

Za gwiazdy widzialne uznałem te o wielkości gwiazdowej 6 lub niższej. Wikipedia podaje co prawda granicę widzialności jako 6,5 ale w rzeczywistości wielu ludzi nie będzie prawdopodobnie dostrzec gwiazd o magnitudzie 5 albo i niższej. 6-ka jest takim trochę kompromisowym zaokrągleniem, zresztą dla innych granicznych wartości rozkład wygląda bardzo podobnie, co jest wystarczająco dobre dla pokazania ogólnego trendu.

Jak widać, ogromna liczba widzialnych gwiazd znajduje się w odległości maksymalnie 500 lat świetlnych, a praktycznie rzecz biorąc 90% tych gwiazd znajduje się w odległości 1000 ly lub bliżej. Żadna nie znajduje się dalej niż 3500 lat świetlnych.

Więc jeśli kiedyś ktoś wam powie (ja jeszcze tego nie słyszałem ), że gwiazdy które świecą na nocnym niebie są tak daleko, że zanim ich światło do nas dotrze zdążą się zestarzeć i umrzeć, możecie śmiało odpowiedzieć, że to bzdura - gwiazdy żyją miliardy lat a ich światło dociera do nas w ciągu kilkuset lat .

* * *

Katalogi, które znalazłem:

Wszystkie obrazki zostały wykonane przeze mnie przy wykorzystaniu programów OpenOffice oraz Gimp.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Rocznica lądowania na Księżycu i nie tylko, czyli trochę refleksji o ludzkiej naturze

Niedawno obchodziliśmy 50-tą rocznicę lądowania na Księżycu w związku z czym w internecie zaroiło się od odpowiednich artykułów i filmików opowiadających o osiągnięciach naukowych z tym związanych, o historii podboju kosmosu itp.

Ja chciałbym na to wydarzenie spojrzeć z trochę innej strony.

W czasach, gdy ludzie zaczynali latać w kosmos i stawiali pierwsze kroki na księżycu, w Stanach Zjednoczonych ciągle żywa była segregacja rasowa i obowiązywały prawa zakazujące zawierania małżeństw międzyrasowych!

Dzisiaj, 50 lat po lądowaniu pierwszych ludzi na Srebrnym Globie wciąż istnieją ludzie uważający, że osoby innych ras nie są tak naprawdę ludźmi.

Niedługo będziemy obchodzić inną okrągłą rocznicę - 80 lecie wybuchu drugiej wojny światowej. Ideologa która tego dokonała była winna śmierci milionów ludzi - w tym Polaków. Dzisiaj ciągle jest ona żywa i spotyka się nawet z sympatią ze strony zwykłych ludzi, ale też polityków oraz Kościoła. W internecie nietrudno znaleźć ludzi, którzy nie mają żadnego problemu z wysyłaniem innych „do gazu”

Wydaje nam się, że zaszliśmy tak daleko, że jesteśmy tacy zaawansowani. Mentalnie jednak nie różnimy się niczym od prehistorycznego jaskiniowca. I tylko maczuga którą trzymamy jest bardziej zaawansowana.

A tak właściwie to jest nawet jeszcze gorzej.

Kiedyś ludzie starannie przekazywali zdobytą przez pokolenia wiedzę. Była ona niskiej jakości, była zawodna ale często pomagała przetrwać i czasem nawet ratowała życie.

Dzisiaj kiedy dysponujemy tak wielką wiedzą o otaczającym nas świecie, pierwszy lepszy znachor, celebryta czy nawet zwykła „Karyna z interneta” ma więcej posłuchu dla bzdur przez siebie szerzonych niż jakikolwiek doktor czy profesor nauk - pomimo że wiedza którą dysponują ciągle dotyka kwestii przetrwania, życia i śmierci.

Na koniec może wyrażę jednak trochę optymizmu - nie jest być może aż tak źle. Tak, ciągle istnieją ludzie nienawidzący innych ludzi na podstawie ich rasy, płci, orientacji, religii. Ciągle istnieją rasizm, homofobia, faszyzm. Ludzie wolą wierzyć też w bzdury zamiast rzetelnie nauczyć się czegokolwiek.

Ale jest też sporo ludzi, którzy tacy nie są, którzy z tym walczą. Wyrażam głęboką nadzieję, że kiedyś zwyciężą.

niedziela, 7 lipca 2019

Trochę spóźnionych przemyśleń

Jakiś czas temu ukazał się film „Kler” ukazujący „trochę inny” obraz Kościoła niż ten reklamowany przez księży i biskupów. Potem „Tylko nie mówi nikomu” opowiadający o zatrważającej skali pedofilii w organizacji mieniącej się (m.in.) źródłem moralności. I o pedofilii w Kościele zrobiło się głośno.

Na pytanie pewnej osoby, czy też oglądałem ten film odpowiedziałem, że nie - raz, że nie lubię oglądać takich przykrych filmów, dwa - nie musiałem go oglądać, bo wiem jak wygląda ta kwestia już od dawna. Na co owa osoba spytała mnie niemalże z przekąsem - a co, ciebie też molestowali?

O pedofilii w Kościele i o jej skali wiadomo było już od dawna. Nawet tu w Polsce, chociaż ja dowiadywałem się o tym siłą rzeczy głównie z zagranicznych źródeł. Tylko że ludzie nie chcieli tego słuchać albo może nawet nie docierały do nich tego rodzaju wiadomości. Teraz po prostu nie mieli wyboru, bo zrobiło się o tym głośno.

Za to tego typu reakcje - wyśmiewanie poglądów ateistów, że niby stracili wiarę bo byli molestowani istnieją bodajże od tak dawna, jak długo istnieje ten temat. I jest to w dwójnasób obrzydliwe. Raz - wyśmiewanie się z ofiar. Jak bardzo trzeba mieć skrzywiony kręgosłup moralny, żeby robić coś takiego? Dwa - jest to dodatkowo próba zdyskredytowania krytycznych wobec wiary/religii poglądów przy pomocy poniżania osób takie poglądy posiadających.

W moim otoczeniu mówili o tym przede wszystkim ludzie wierzący i praktykujący - bo dla nich bodajże było to największym szokiem. Z początku zresztą próbowali się bronić: no bo czemu oni opowiadają o tym dopiero teraz?!

Ależ o tym mówiono od dawna! Ale gdy na ten przykład takie dziecko przyszło z płaczem do domu, bo ksiądz je „dotykał”, to często jeszcze dostało pasem za to, że opowiada takie rzeczy. Mówienie źle o księżach to był temat tabu a osoby takie i ich rodziny dodatkowo jeszcze były „przekonywane” przez przedstawicieli Kościoła do tego, aby siedzieli cicho.

Po pierwszym szoku i próbie wyparcia/zaprzeczenia tym faktom przychodziło pogodzenie - „No tak, rzeczywiście, obrzydliwe że tak robili. No i czemu biskupi ich chronili?” itp. Ale nie następowało żadne dalsze wyciąganie wniosków - a może ta organizacja jest zła? Może nie warto do niej należeć? Może lepiej się odciąć? Wierzyć po swojemu?

A potem przyszły wybory do europarlamentu i temat dosłownie się skończył jak ucięty nożem! I cisza.

Prawda - w mediach od czasu do czasu można coś na ten temat przeczytać czy usłyszeć, ale na mój gust nie zachodzi to z częstością większą, niż kiedyś. A ludzie przyzwyczajeni do wszelkich podłości jakie dokonują ci „na górze” po prostu odbierają to jako kolejny przykry fakt z otaczającej nas rzeczywistości.


A sam Kościół i środowiska katolickie? Kościół oficjalnie oczywiście potępił tego rodzaju praktyki (które sam przecież stosował ) i zapewnił, że z tym już koniec, teraz będzie już tylko pomagał ofiarom, współpracował z organami ścigania itp. Po czym roześmiał się ludziom w twarz z godną siebie pychą odmawiając wydania dokumentów w sprawie molestowania dziecka (słyszałem o jednym konkretnym takim przypadku, nie wątpię jednak, że było ich więcej).

Oprócz oficjalnego stanowiska, przeznaczonego dla opinii publicznej i żeby zamknąć gęby ujadającym prześladowcom zaserwowano też, wcale nie pokątnie, propagandę oszczerstw, kłamstw i nienawiści.

Najpierw oberwało się bodajże wszystkim grupom zawodowym - od nauczycieli po murarzy, gdzie istnieć ma równie zatrważająca ilość pedofilów! Standardowo odgrzebano też stare brednie o homoseksualistach, tym razem dodając jednak „plot twist”: otóż okazuje się, że pedofilii w Kościele ma być winna tzw. „lawendowa mafia” - gejowskie lobby, które winne jest wszelkiej demoralizacji istniejącej w tej świętej instytucji.


Tymczasem na moim osobistym podwórku wydarzyła się pewna smutna rzecz. Zmarł pierwszy ksiądz proboszcz parafii, gdzie mieszkam (nie chcę pisać "mojej parafii" z oczywistych jak sądzę powodów). Człowiek o gołębim sercu, który tą parafię stworzył, z nią się zżył, który autentycznie pomagał ludziom.

Jeśli chodzi o mnie, do księży miałem niebywałe szczęście (szczególnie jeszcze biorąc pod uwagę to, co o stanie kapłańskim wiedzą już dzisiaj chyba wszyscy).

Nigdy nie chciałem tego pisać, bo uważałem że brzmi to pretensjonalnie - ja, antyklerykał piszący, że znał fajnych księży. To tak, jakby jakiś bigot pisał o swoich przyjaciołach-gejach . Ale tak właśnie było, a teraz akurat jest dobra okazja, abym mógł o tym wspomnieć.

Ci księża (a było ich trzech) byli, na ile zdołałem ich poznać, ludźmi dobrymi, bez żadnych większych przywar - i na ile mi wiadomo nie popełnili w życiu żadnej większej podłości. Do nas ministrantów (Sic! Byłem ministrantem ) mieli zawsze życzliwy stosunek i dużo cierpliwości, nawet gdy coś zbroiliśmy. Nawet najstarszy z nich, mający wśród parafian opinię bardzo surowego ascety, przy bliższym poznaniu okazywał się bardzo miłym i serdecznym człowiekiem.

To on zaszczepił we mnie zainteresowanie wiarą chrześcijańską, chęć samodoskonalenia oraz chęć myślenia, przyczyniając się poniekąd do mojego odejścia od wiary, co pewnie - gdyby się dowiedział - bardzo by go zasmuciło.

I nie chcę, żeby mnie ktoś źle zrozumiał - uważam, że Kościół Katolicki jest najzwyczajniej rzecz biorąc organizacją złą i najlepiej by było, gdyby został rozwiązany, albo przynajmniej traktowany na równi z wszystkimi innymi organizacjami (co w rezultacie i tak pewnie doprowadziłoby do jego rozwiązania, ale niekoniecznie). Ale tak sobie czasem myślę, gdy dopadnie mnie nostalgia - gdyby ludzie wierzący, albo chociaż przynajmniej sami księża byli po prostu lepszymi ludźmi, w o ile lepszym byśmy żyli świecie.

A tymczasem pewien pracownik Ikei został zwolniony z pracy za to, że cytował fragmenty Biblii mówiące o tym, że geje powinni umrzeć. I nagle dowiedzieliśmy się ze strony środowisk prawicowych i katolickich, że jest to niezbywalna część jego chrześcijańskiej wiary (a Ikea nie miała prawa go zwalniać)!

Gdyby ludzie którzy tak uważają byli w znaczącej mniejszości, można by się z tego pośmiać i podrwić. Ale takich ludzi jest dużo i mają oni (szczególne w obecnych czasach) olbrzymi, decydujący wręcz wpływ na to, w jakim świecie żyjemy. Więc jedyne co mogę zrobić to czuć smutek.

sobota, 23 marca 2019

Ile dwutlenku węgla wytwarzam jadąc autem?

Dużo się mówi o tym, ile człowiek (zarówno w sensie jednostkowym jak i cywilizacji) wydala do atmosfery dwutlenku węgla. Obliczenia, które chcę tu przeprowadzić na pewno nie raz już prezentowano, ale ja ich nie pamiętam – a dzisiaj w trakcie powrotu z pracy naszła mnie taka myśl: „ciekawe, ile CO2 spalę samochodem w porównaniu z tym, co wydycham”. I o ile pewnie mógłbym to bez problemu sprawdzić w internecie, o tyle policzenie tego jest względnie łatwe a dla mnie dodatkowo przyjemne, dlatego postanowiłem policzyć to sam.

Ilość wydychanego CO2

Dane:

Skład wydychanego powietrza: CO2 = 4%

Objętość oddechowa: 0,5L

Ilość oddechów na minutę: 16 do 24, średnio 20

Gęstość CO2: 1,98 kg/m3 = 1,98 kg/1000L

W ciągu roku wykonujemy

365,25 dni * 24h * 60min * 20 oddechów = 10 519 200 oddechów

co daje nam:

0,5 L/oddech * 10 519 200 oddechów = 5 259 600 L wydychanego powietrza

w tym 4% to CO2, co daje nam:

0,04 *  5 259 600 L = 210 384 L wydychanego CO2

CO2 ma gęstość 1,98 kg / 1000L, co daje nam

1,98 kg/1000L * 210,384 1000L = 416,5 kg

Zbliżone wartości można znaleźć w internecie, dokładna wartość nie jest zresztą ważna.

Ilość spalanej benzyny

Benzyna to głównie węglowodory, co z dużym przybliżeniem można zapisać jako

CnH2n

Węgiel ma masę molową 12, wodór 1, więc węgla w węglowodorze jest 12/14.

CO2 ma masę molową 44, więc z danej ilości węgla powstaje 44/12 CO2.

Gęstość benzyny wynosi ~0,75kg/L

Z litra benzyny powstanie więc

44/12 * 12/14 * 0,75kg/L = 2,36kg CO2

I tu również można znaleźć w internecie praktycznie te same wartości, i tak samo jak wyżej dokładna wartość nie ma aż tak wielkiego znaczenia).

Z moich zapisków wynika, że rocznie spalam jakieś ~1300 L benzyny, co daje nam:

1300 * 2,36kg = 3068kg CO2

Co stanowi ponad 7 razy więcej, niż wydycham!