Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Racjonalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Racjonalizm. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 30 czerwca 2024

Każdy ma prawo do własnej opinii

Jakiś czas temu byłem na pewnej rodzinnej uroczystości. Niestety tak się składa, że mam w rodzinie paru zagorzałych zwolenników PiS (i jeden ex-zwolennik, który gdy się okazało, że jednak nie będzie żył w dobrobycie jaki mu obiecał PiS, zmienił front i stał się zagorzały zwolennikiem Konfederacji).

I żeby było jasne: doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że każda partia ma takich zwolenników. Ja osobiście jeszcze nie spotkałem co prawda fanatyka przykładowo PO, ale zbyt dobrze znam ludzką naturę, żeby wątpić w istnienie takich osobników.

Do czego jednak zmierzam. W trakcie rodzinnych spotkań rozmawia się na różne tematy. Czasem zejdzie też na politykę, ale sporadycznie i ogólnie nikt się z nikim nie kłóci i temat zasadniczo szybko znika, bo jest mało ciekawy.

Nie, gdy w gronie znajduje się osoba popierająca PiS!

Raz, że temat polityczny staje się wtedy jednym z pierwszych poruszonych. Dwa, że temat ciągnie się bardzo długo, bo taka osoba nie może po prostu przestać o tym rozmawiać. Gdy zmęczeni próbujemy zmienić temat, taka osoba szybko do niego wraca, dosłownie jakby ciążył na niej jakiś przymus. A gdy ktoś już nie może wytrzymać i próbuje ją korygować odnośnie „faktów”, które przedstawia, to reakcja wygląda najczęściej: „a dobra, nie gadajmy już o tym” (sic!) oraz właśnie tytułowe „każdy ma prawo do własnej opinii”.

Po ostatnim takim spotkaniu chciałem właśnie coś napisać na ten temat, ale ostatecznie zrezygnowałem. Jednak pod ostatnimi artykułami komentator na końcu również próbował się usprawiedliwiać w ten sposób: że on tylko przedstawiał swoją opinię i że każdy ma prawo do posiadania własnej opinii. (komentarz usunąłem - miałem tego dosyć)

Stwierdzenie tak oczywiste, że trywialne - a jednak kryje się za nim parę problemów.

1. Tak, oczywiście że każdy ma prawo do własnej opinii. Ale nie każda opinia jest tak samo wartościowa.

Daniel Patrick Moynihan napisał kiedyś:

“You are entitled to your opinion. But you are not entitled to your own facts.”
(Masz prawo do posiadania własnej opinii. Ale nie masz prawa do posiadania własnych faktów.)

Opinię można sobie wyrobić w różny sposób. Większość ludzi robi niestety to pod wpływem emocji i na podstawie usłyszenia paru plotek, które w obecnych czasach często są rozsiewane celowo. Nawet później, kiedy prawda wyjdzie na jaw, ciężko im zmienić swoje zdanie. Wielu z nich nigdy tego nie robi mówiąc, że ogólnie dostępne fakty to kłamstwa - lub trochę delikatniej: że pochodzą z niepewnych źródeł, więc nie można im wierzyć i lepiej poczekać. Oczywiście to zawsze inni mają z tą opinią poczekać, bo oni są już na 100% pewni swego.

Opinie oparte na faktach mają o wiele większą wartość niż te, które ktoś sobie wyrobił w chwili uniesienia. Przede wszystkim bardziej odpowiadają one rzeczywistości. Ale też np. taką opinię można łatwiej zmienić (jeśli zajdzie taka potrzeba, gdy światło dzienne ujrzą nowe fakty).

2. Problem z takimi ludźmi, którzy na końcu wołają o tym, że mają prawo do własnego zdania jest często taki, że oni nie poprzestają po prostu na przedstawieniu swojej opinii.

W trakcie wspomnianego spotkania tamta osoba oskarżyła wszystkich, że się nie znają, że nie pamiętają jak było za Tuska, a nawet posunęła się do stwierdzenia, gdy ktoś próbował przedstawić kontrargumenty do tego co mówiła, że inflacja za Tuska była wyższa niż za Kaczyńskiego (chyba nie muszę pisać, jak było naprawdę?).

Mówiąc inaczej: próbowała ona odmalować innych jako ignorantów, którzy się nie znają i nic nie wiedzą, podczas gdy ta osoba ma 100% pewną wiedzę na ten temat.

Podobnie niestety postąpił wspomniany komentator. Podczas gdy ja przedstawiłem pewne fakty (jakie by one nie były), on już w pierwszym komentarzu próbował odmalować mnie jako osobę, która niesprawiedliwie i bezpodstawnie tak surowo oceniła owych żołnierzy. W rzeczywistości ja podałem podstawy, na jakich oparłem swoją ocenę podczas gdy to on te podstawy świadomie odrzucił i oparł swoją opinię na niczym więcej, niż na „uważam, że”.

Ludzie tacy używają prawa do posiadania własnej opinii jako swego rodzaju broni przeciwko swoim rozmówcom. Jako „argumentu” który ma udowodnić, że to oni mają rację a inni się mylą. Sam fakt posiadania takiej opinii ma być wystarczającym dowodem na jej słuszność.

Jeśli się przeciwstawisz takiej opinii (nawet jeśli powołujesz się na jakiekolwiek fakty), to jesteś odmalowany jako fanatyk, tudzież naiwniak który uwierzy we wszystko, ew. ignorant. Często jesteś oskarżany o to, co robi taka właśnie osoba (to się chyba nazywa projekcja).

3. Może najmniej ważne, ale nie pozbawione znaczenia dla kogoś, kto ceni sobie rzeczową dyskusję.

Ludzie, którzy odwołują się do prawa posiadania własnej opinii robią to, bo tak naprawdę nie mają żadnych innych argumentów. Już samo to sprawia, że ich wypowiedzi nie mogą być traktowane poważnie. Ale ważniejsze jest w tym przypadku, że nie można z kimś takim dyskutować.

Dyskusja (taka konkretna, rzeczowa) polega na pewnej wymianie faktów, argumentów, logicznych wywodach itp. Jeśli ktoś mówi: „mam prawo do własnego zdania”, to jak z czymś takim dyskutować? Oczywiście, że ma prawo do własnego zdania. Ale to nijak ma się do rzeczywistego stanu rzeczy, o którym się dyskutuje.


Dla mnie najbardziej przykre jest, że często osoby takie są całkiem inteligentne. Tak, statystycznie pewnie można by pokazać jakąś negatywną zależność między inteligencją/wykształceniem a tego typu zachowaniem. Statystyka to jednak tylko narzędzie do masowej analizy danych. A ludzie to jednostki.

Nasza cywilizacja cierpi niestety na umysłowy analfabetyzm. Tak jak już kiedyś pisałem, nie uczy się ludzi myślenia. Wykłada się fakty nie informując nikogo, w jaki sposób te fakty odkryliśmy i dlaczego są one prawdziwe.

Efekt jest taki, że dla wielu taka wiedza to po prostu autorytatywne stwierdzenia - takie jakie może każdy wypowiedzieć z ambony, w telewizji, w mediach społecznościowych... A ludzie wolą wierzyć tym autorytetom, które im pasują, tym wypowiedziom które są bardziej chwytliwe, proste do zrozumienia, które bardziej przemawiają do emocji.

Nie lubią dociekać prawdy, analizować faktów, myśleć. Mają własną opinię i to im wystarcza. I wtedy dyskurs społeczny umiera zastąpiony słownymi przepychankami a społeczeństwo ulega głębokim podziałom. Ze szkodą dla wszystkich, co niestety mało kto dostrzega, gdyż mało kto potrafi łączyć ze sobą te rzeczy.

poniedziałek, 20 marca 2023

Jak powinny wyglądać reakcje na reportaż o papieżu Polaku

Dwa tygodnie temu w TVN24 ukazał się film dokumentalny „Franciszkańska 3” pokazujący, że Karol Wojtyła nie tylko wiedział jako papież o ukrywaniu pedofilii w Kościele, ale sam w tym procederze uczestniczył jeszcze jako biskup i kardynał. Długo zastanawiałem się, czy cokolwiek o tym napisać - osobiście mało mnie to obeszło a inni na ten temat napisali już sporo (i do tego lepiej).

Ale jest jedna rzecz związana z całą tą aferą, o której bardzo chciałbym wspomnieć, bo jest mi ta kwestia bliska.

Cała „obrona” papieża Polaka praktycznie rzecz biorąc całkowicie zignorowała to, że kwestie przedstawione w tym reportażu to nie były żadne gdybania, żadne „tezy” (jak przeczytałem na Deonie), żadne wymysły autora - tylko wnioski oparte na pewnych faktach.

Rzeczowa, merytoryczna dyskusja opiera się na faktach. Jakichkolwiek - żadne fakty nie są absolutne, żadne nie są doskonałe, każde można (a wręcz powinno się) próbować podważyć. Ale te fakty muszą być, inaczej cały dyskurs zostaje sprowadzony do przepychanek słownych, odwołania do autorytetu, obelg itp.

Antyintelektualiści nie chcą natomiast takiej dyskusji. Raczej nie dlatego, że wiedzą iż stoją na z góry przegranych pozycjach. Żeby to wiedzieć, trzeba inteligencji i uczciwości, a jednego lub drugiego (a często obydwu) im bardzo brakuje. Nie chcą takiej dyskusji bo po prostu nie mają żadnych argumentów i nie potrafią prowadzić prawdziwej dyskusji, więc uciekają się do tego, co im dobrze wychodzi: do odwoływania się do autorytetów, bliżej nieokreślonych „wartości”, do obelg, straszenia, szczucia i szkalowania.

I do tego właśnie w dużej mierze sprowadziła się cała ta „obrona”: to był atak na „wartości”, na autorytet, to był atak komunistów itp. Były też próby wytłumaczenia: wtedy wszystko się tuszowało (papież Franciszek) czy wręcz nawet że nie mógł tego robić bo wiedział że to grzech (nie żartuję!). I wiele innych tego typu wypowiedzi. I oczywiście była manifestacja uczuć: uchwała w sejmie, homilie w „publicznej” telewizji itp. Słyszałem też o planowanych marszach papieskich...

Z punktu widzenia bodajże każdego inteligentnego człowieka było to wszystko bardzo żałosne i śmieszne.

Dopiero parę dni temu natknąłem się na pierwszą (i jak do tej pory jedyną) rzeczową próbę obrony Karola Wojtyły. Jak przeczytałem na Onecie (artykuł w Rzeczypospolitej jest za paywallem, obydwa źródła niżej), panowie Tomasz Krzyżak i Piotr Litka podważyli wnioski wyciągnięte z dokumentów SB na temat księdza Bolesława Sadusia. I tak właśnie powinna wyglądać dyskusja i w taki właśnie sposób powinno się bronić Wojtyłę, jeśli by się chciało, żeby ktokolwiek tę obronę brał na poważnie!

Oczywiście to jest podważenie wniosków dotyczących jednego tylko wątku. Dodatkowo (jak mogłem przeczytać) dokumenty SB były tylko punktem wyjściowym do dalszych poszukiwań. A jeśli dodamy do tego dziwne posunięcie arcybiskupa Jędraszewskiego, który zablokował dostęp do archiwów krakowskiej kurii, to cała sprawa nie wygląda zbyt ciekawie dla ludzi, dla których Wojtyła ciągle jest jakimś autorytetem. Ale mimo wszystko taka rzeczowa polemika się pojawiła. I tak to właśnie powinno wyglądać, o czym chciałem napisać. Niestety już od paru lat przyjmuję do wiadomości, że ogromna większość ludzi nie myśli w sposób racjonalny

Burza wokół Jana Pawła II. Dziennikarze "Rzeczpospolitej" podważają ustalenia TVN24

Czy ksiądz Saduś na pewno był pedofilem?

wtorek, 14 lutego 2023

Jeszcze kilka słów o niewłaściwym używaniu pewnych terminów

Najpierw o rasizmie

Dawno temu, w latach 90-tych bodajże (dlatego nie pamiętam zbyt wielu szczegółów) w jakimś piśmie o grach (CD-Action albo Secret Service) jakiś gościu napisał list o tym, dlaczego uważa się za rasistę - ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie pamiętam już, jaki właściwie był powód napisania tego listu (być może nawet wcale go nie przedstawił), ale przekonywał, że jest on osobą tolerancyjną, która nie ma nic przeciwko ludziom innych ras - tylko że po prostu zauważa, że ludzie są różnorodni i tę różnorodność akceptuje, przyjmuje po prostu do wiadomości, że wg. niego jest to coś pozytywnego a nawet pożądanego. I dlatego nazywał siebie rasistą w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Ostatnio widziałem jednego mema niemalże o takiej samej wymowie, co skłoniło mnie do napisania tego artykułu.

W różnych słownikach możemy przeczytać, że rasizm to „pogląd zakładający wyższość jednej rasy ludzkiej nad inną” (WSJP) czy „pogląd oparty na przekonaniu o nierównej wartości biologicznej, społecznej i intelektualnej ras ludzkich, łączący się z wiarą we wrodzoną wyższość jednej rasy„ (SJP PWN), podobnie też gdzie indziej. Rasista to człowiek, który pogardza ludźmi innych ras uważając je za gorsze a czasem wręcz nawet za bliżej spokrewnione ze zwierzętami niż z „prawdziwymi ludźmi” (niestety, wcale nie przesadzam).

Dla rasisty nie ma nic niewłaściwego w złym traktowaniu „pod-ludzi”. Nawet mordowanie takich osób uważa on za całkowicie usprawiedliwione. Dlatego bardzo ciężko mi zauważyć cokolwiek pozytywnego w tego rodzaju poglądach. Właściwie to nie widzę w tym nic pozytywnego - nie rozumiem więc, dlaczego zwykli ludzie próbują temu terminowi przydać jakiekolwiek pozytywne skojarzenia.

Mogę się domyślać, że być może jest to jakaś reakcja na polityczną poprawność, która próbuje wszystkich ludzi zrównać do jednorodnej szarej masy. Być może niektórzy tacy ludzie doświadczyli najgorszych stron takiej poprawności na własnej skórze. W takiej sytuacji rozumiem ich reakcję, ale jej nie popieram. Ponieważ powody takiej redefinicji rasizmu mogą być też zupełnie inne.

Rasizm jest źle postrzegany w społeczeństwie (nie bez powodu). Dlatego rasiści, którzy przecież wcale źle się nie czują z powodu posiadanych przez siebie poglądów (a wręcz przeciwnie nawet), chcieliby narysować obraz rasisty jako kogoś, kto „po prostu” zauważa że różni ludzie są - co tu dużo mówić - po prostu różni. To takie oczywiste przecież, takie zdroworozsądkowe. Takie normalne, można by powiedzieć. Jest to jedna z wielu taktyk odwracania kota ogonem i mącenia w społecznym dyskursie.

Rasista, taki prawdziwy, pogardzający innymi ludźmi, nienawidzący ich, cieszący się i śmiejący się z nawet najgorszych zbrodni wyrządzanym „pod-ludziom” to osoba do szpiku kości zła, odrażająca. Nie ma żadnych pozytywnych aspektów takich poglądów. Więc nawet jeśli ktoś w nieświadomości próbuje stworzyć „pozytywną” odmianę takiej chorej postawy, współdziała mimowolnie z propagatorami rasistowskich poglądów. Usprawiedliwia je, podnosi akceptację społeczną co mimowolnie prowadzi do przekonania wielu ludzi o słuszności takich właśnie poglądów. Takie postępowanie nie jest dobre.

Wiem, że rasizm da się stopniować - począwszy od zwykłego przekonania o wyższości własnej rasy, a skończywszy na fanatycznej nienawiści i żądzy mordu wszystkich ras uważanych za pod-ludzkie. Nie zmienia to w żaden sposób mojego rozumowania, gdyż każda taka postawa jest negatywna, nawet jeśli niektóre nie są zbytnio szkodliwe społecznie.

Trochę o innych przypadkach

W poprzednim poście w podobny sposób pisałem o szurach: osobach wierzących w strasznie głupie rzeczy, ale dodatkowo posiadające pewien fanatyczny zapał która czyni je bardzo często niebezpiecznymi (a w najłagodniejszym wypadku po prostu uciążliwymi). Sytuacja jest bardzo podobna. Dlatego nazywanie „szurami” zwykłych ludzi nie tylko że jest dla takich ludzi obraźliwe, ale też normalizuje skrajne, fanatyczne przekonania zwiększając ich szkodliwość społeczną.

Ale jeśli jeszcze kogoś nie przekonałem, to mam w zanadrzu jeszcze jedną historię z przeszłości.

Tym razem bodajże w latach dwutysięcznych pojawiła się pewna strona internetowa. Już nie pamiętam szczegółów, ale pozowała ona chyba na jakąś stronę charytatywną pomagającą dzieciom. Na stronie tej można było jednak znaleźć pewne przesłania które próbowały odmalować pedofilię jako po prostu miłość do dzieci (sic!). Były tam też linki do różnych propozycji "zabaw" z dziećmi. Chyba nie muszę mówić, jakiego rodzaju...

O ile ktoś mógłby mi nie przyznać racji wcześniej, o tyle jestem w zasadzie 100% pewien, że każdy normalny człowiek przyzna mi rację, jeśli powiem, że „pozytywna pedofilia” to chora próba unormalizowania odrażającego zboczenia i że takie próby powinny być odrzucane i piętnowane. A sytuacja jest tu analogiczna jak w poprzednich dwóch przykładach: mamy coś negatywnego i niebezpiecznego, co próbuje odmalować się jako coś pozytywnego i w ten sposób sprawić, że będzie to postrzegane jako coś względnie normalnego, dzięki czemu być może zwiększy się też zakres i społeczna akceptacja takich szkodliwych postaw.

Myślę, że ta analogia jest prawdziwa - a skoro tak, to jeśli ktoś zgadza się ze mną odnośnie pedofilii, to nie powinien właściwie mieć żadnych zastrzeżeń w przypadku rasizmu jak i poglądów spiskowych.

Podsumowanie

Piszę jednak o tym wszystkim mając na myśli trochę szerszy kontekst.

Właściwe używanie różnych słów, zgodne z ich prawdziwym znaczeniem jest bardzo ważne dla jasnej i wolnej od nieporozumień komunikacji międzyludzkiej, co jest kluczowe dla przejrzystego i merytorycznego dyskursu społecznego. Jeśli zaczniemy sobie naginać, czy wręcz zmieniać znaczenie słów według własnych potrzeb, jakakolwiek próba porozumienia z „drugą stroną” stanie się bardzo trudna czy wręcz niemożliwa.

Dlatego zresztą jestem przeciwnikiem używania takich słów jak lewica i prawica - tracą one często jakiekolwiek znaczenie stając się wręcz zwykłymi obelgami. O czym z resztą tez pisałem.

A jesteśmy społeczeństwem i tak już bardzo mocno podzielonym, uważam że w wielu sprawach zupełnie niepotrzebnie - a takim społeczeństwem bardzo łatwo sterować, nie tylko na zasadzie „divide et impera” ale też dlatego że często strony takiego podziału nie rozumują w sposób racjonalny, ale opierają swoje poglądy na emocjach, często wpadając w pułapkę ideologicznego zaślepienia. W takiej sytuacji wystarczy po prostu powiedzieć, że „ci drudzy” zrobili coś złego i to wystarczy: odpowiednia strona już wyciągnie odpowiednie wnioski i umocni się jeszcze bardziej w swoich przekonaniach.

I naprawdę zdaję sobie sprawę z tego, że sytuacja często nie jest symetryczna - ale nie o to teraz chodzi.

Dlatego wyrobiłem sobie taki mały feblik na punkcie właściwego używania różnych terminów. Uważam to za naprawdę ważne i mam nadzieję - jeśli ewentualny czytelnik dotarł aż tutaj - że przynajmniej dałem komuś temat do rozmyślań.

niedziela, 23 maja 2021

Covid-19 a teorie spiskowe

Czym jest teoria spiskowa? Mówiąc krótko, to próba wyjaśnienia pewnych wydarzeń odwołująca się do spisku pewnej grupy osób.

To jednak trochę za bardzo uproszczony opis - istniały bowiem w historii rzeczywiste spiski/układy wpływowych ludzi. Termin „teoria spiskowa” stosuje się raczej do fałszywych, bardzo często tak bardzo oderwanych od rzeczywistości że aż bajkowych „teorii”. Jedną z cech takich „teorii” jest z reguły uwikłanie w spisek nierzeczywistej wręcz liczby ludzi (np. niemalże wszystkich naukowców na świecie, których wg. różnych źródeł jest kilka milionów).

Wokół obecnej pandemii również rozwinęło kilka takich teorii. Począwszy od całkiem sensownych(*) aż po totalnie bezmyślnych. Przykładem tych pierwszych jest twierdzenie, że wirus Sars-Cov-2 powstał w laboratorium w Wuhan i stamtąd wymknął się badaczom. To oczywiście jest możliwe, niestety ta teoria ignoruje fakt, że istnieją o wiele bardziej prawdopodobne i mające oparcie w faktach wyjaśnienia. Dodatkowo zakłada, że wszyscy naukowcy, którzy mogli brać w tym udział kłamią, co jest typowe właśnie dla teorii spiskowych.

(*) - Fakt, że są one sensowne nie sprawia automatycznie, że są one prawdziwe. W nauce, która jest dziedziną działalności ludzkiej dążącej do odkrywania rzeczywistości, wszystkie wyjaśnienia, oprócz tego że muszą być sensowne (tj. niesprzeczne), muszą również mieć pokrycie w faktach.

Przykładem tych drugich są twierdzenia (zwykle bardzo niezborne), że nie ma żadnego wirusa, nikt go nigdy nie wyizolował, że to zwykły katar, że nie jest groźniejszy niż grypa lub że ludzie „umierający” w szpitalach to statyści. Zakłada się milcząco (bo nikt tego na głos nie powie, przeczuwając raczej niż rozumiejąc, że będzie to brzmiało śmiesznie i idiotycznie), że zamieszani są w to niemalże wszyscy naukowcy, lekarze i politycy na całym świecie, wyznający różne religie, należący do różnych opcji politycznych czy wręcz reżimów itd.

Dlaczego jednak o tym wspominam?

Od pewnego czasu słyszę różne wypowiedzi w stylu, że owszem, Covid jak najbardziej istnieje itp. ale że rządy (w szczególności nasz rząd) strasznie kręcą jeśli chodzi o dostęp do informacji czy działania podejmowane w celu zwalczana pandemii, plus dodatkowo zbija się na tym niezłą kasę. Jedna osoba nazwała te obserwacje wprost „teorią spiskową”, ale uznała że i tak woli w to wierzyć. Dlatego chciałem o tym pokrótce napisać i wyjaśnić to małe nieporozumienie.

Teoria spiskowa mówi, że istnieją pewne rzeczy o których ogół nic nie wie (dzięki wszechobecnym spiskom właśnie).

Natomiast to wszystko, co obserwujemy na codzień, czyli: nieudolność rządów, ich chaotyczne i nieskuteczne działania, nawet kombinowanie przy statystykach z jednej strony, a z drugiej strony bogacenie się różnych osób czy całych korporacji na zaistniałej sytuacji - to wszystko jest jawne. Wszyscy o tym wiedzą i piszą, niezależnie od wyznawanych poglądów w tej dziedzinie - czytamy o tym codziennie. Nie ma żadnego spisku który miałby to ukrywać. Wiedza o tym nie jest żadną wiarą w teorię spiskową.

Ta pomyłka bierze się być może z przekonania, że teoria spiskowa mówi o jakichś strasznych rzeczach, które ludzkości wyrządza po kryjomu jakaś „grupa trzymająca władzę” a świat jako taki jest przecież w miarę uporządkowany i normalny. Obecna sytuacja jest natomiast nienormalna, przykra, chaotyczna. Niestety świat nie jest miły dla nas, nawet tak „w miarę”. Są okresy i obszary lepsze, ale są też i gorsze. Tego typu rzeczy zdarzały się i będą się zdarzać i nie trzeba do tego żadnych „wrogich układów”.

niedziela, 11 października 2020

Maseczki cię (nie)zagazują

Gdy zaczęła się epidemia, wiele osób zaczęło się na ten temat wypowiadać (jak można się spodziewać wielu z nich mówiło totalne głupstwa), a co mądrzejsi zalecali wstrzymanie się z wypowiedziami do czasu, gdy naprawdę będziemy więcej wiedzieć. Dodatkowym powodem był też właśnie fakt, że wszyscy o tym pisali - więc po co jeszcze jeden dodatkowy głos, który jeśli byłby mądry to i tak utonąłby w powodzi głupoty.

Więc ja też się wstrzymałem, chociaż miałem parę uwag na ten temat, głównie pod adresem rządu i prowadzonych przez niego działań.

Trochę czasu już minęło, wiemy trochę więcej i chociaż cały czas jest w tym temacie pełno różnego rodzaju wypowiedzi, to głupoty jakby coraz więcej i niestety coraz więcej ludzi daje jej wiarę. Dlatego też zdecydowałem się skrobnąć parę słów na ten temat.


Ostatnio w pracy ktoś podesłał filmik, na którym jakiś gościu pozujący na lekarza, na tle baneru pewnej firmy wyglądającą jakby była firmą medyczną, opowiada jakieś brednie o tym, że noszenie maseczek powoduje wdychanie spowrotem wydychanego dwutlenku węgla i zatrucie nim organizmu. Ja żadnego linka do tego filmu tu nie wrzucę, żeby nie nabijać wyświetleń, ale jeśli ktoś koniecznie chce, to niech sobie w YouTube(nie mogę tego już znaleźć) na Facebooku wyszuka frazę „Tomek Hawryluk maseczki”(nie mogę powiedzieć, że coś znajdziecie - nie mam Facebooka).

Nie mogłem znaleźć żadnych konkretnych informacji o tym panu, znalazłem za to informację o firmie w której, jak mogę się domyślać, pracuje. To firma kosmetyczna, zajmująca się różnymi terapiami, w tym „odmładzającymi” skórę. I chociaż większość z terapii przez nich stosowana pewnie raczej działa (są to, jak mi się wydaje, chyba standardowe zabiegi), to w opisie na ich stronie można znaleźć trochę pseudomedycznego bełkotu. Niezbyt zachęcające, jeśli chodzi o wiarygodność tego pana.

Ale wróćmy do niego samego.

Być może jest on rzeczywiście lekarzem. Nie świadczy to wtedy o nim dobrze, skoro rozpowszechnia pseudonaukowe bzdury, mogące powodować w ostatecznym rezultacie nawet ludzką śmierć. A jeśli nie jest, to czemu na takiego pozuje, używając nawet zwrotów „-my”, „jak to chirurdzy”? Znowu, obydwie opcje nie są zbyt zachęcające w kwestii jego wiarygodności.

A co z głoszonymi przez niego tezami? Że wydychany dwutlenek węgla, przez noszenie maseczki, trafia spowrotem do nas przy wdechu? Są to oczywiste, ewidentne brednie. Dlaczego? No chyba nie dlatego tylko, że ja tak powiedziałem, prawda? Ale ludzie wierzą w to co mówił ten pan właśnie tylko dlatego, że on tak powiedział.

Są to brednie ewidentne, bo jest to coś, co można bardzo łatwo sprawdzić samemu, bez potrzeby uciekania się do kosztownych, specjalistycznych, zakrojonych na szeroką skalę badań. Proponuję się o tym przekonać każdemu za pomocą bardzo prostego eksperymentu:

  1. proszę wziąć woreczek śniadaniowy
  2. przy spokojnym, lekkim wydechu proszę go napełnić
  3. proszę spróbować włożyć go pod maseczkę

Ciężko, prawda? Więc pytanie, gdzie się podziewa to powietrze, które wydychamy? Nie zostaje za maseczką, abyśmy mogli je wessać spowrotem, bo maseczka znajduje się blisko twarzy.

To powietrze wydostaje się poza maseczkę, gdzie ulega zmieszaniu z resztą atmosfery - i kolejna porcja powietrza, które wdychamy jest praktycznie taka sama jak ta, którą byśmy oddychali bez założonej maseczki. No chyba że ktoś wierzy, że maseczka w jakiś magiczny sposób to powietrze utrzymuje przy sobie, albo wchłania CO2 niczym gąbka, aby go nam oddać przy wdechu.

Nie są to jego oryginalne myśli. Podobne brednie są rozpowszechniane przez wszystkich antymaseczkowców i koronadenialistów. Niżej linkuję do filmiku, który obala tego rodzaju mity, pokazując przy tym jak można manipulować faktami nawet używając autentycznego, pokazujące obiektywne wyniki urządzenia (uwaga - po angielsku).

Wisienką i malinką na torcie są wypowiedzi tego pana na temat samej epidemii: według niego wirus jest nieistniejący. Noszenie maseczek zaś przyrównuje do gazowania więźniów w obozach koncentracyjnych. Czy ktoś jeszcze potrzebuje jakiegokolwiek dowodu na wiarygodność owego pana?

Na koniec jeszcze jedna rzecz. Można względnie tanio kupić sobie taki domowy pulsoksymetr i samemu, bez konieczności opierania się na czyimkolwiek słowie, sprawdzić czy rzeczywiście w trakcie noszenia maseczki spada nasycenie tlenu we krwi (co też wiele ludzi zrobiło, włącznie ze mną). Eksperyment z woreczkiem jednak powinien wystarczyć każdemu myślącemu człowiekowi, dlatego tak bardzo boli mnie, że brednie tego pana i innych mu podobnych łykają bez popijania skądinąd nawet inteligentni ludzie, wcale nie zastanawiając się nad jego słowami.

Obiecany link do filmiku:

https://www.youtube.com/watch?v=drN1VyLkEIY

wtorek, 28 października 2014

Hartman a kazirodztwo

Miałem pisać o czymś innym. Nie szło mi jednak, więc pod wpływem pewnego artykułu napisałem to . Niby nic, co by wymagało tych wyjaśnień, ale dla mnie jednak to trochę niezwykłe. Niedługo zamierzam napisać, dlaczego .

Jakiś czas temu na blogu profesora Hartmana ukazał się wpis dotyczący kazirodztwa. Wpis szybko zniknął. Do końca nie znam tego przyczyn, ale wygląda na to, że usunęli go sami redaktorzy Polityki z powodu tego, że Hartman odważył poruszyć się temat, który był zbyt mocno tabu . A szkoda (i bez sensu).

Zaraz jednak po publikacji tego artykułu rozpętało się w polskim zaścianku internetowym prawdziwe piekło(*). Piekło to jednak, jak można się domyślać, polegało głównie na ujadaniu różnych osób pomawiających Hartmana o nawoływanie, abyśmy się wszyscy w rodzinie „pukali” nawzajem.

(*) - Blog prof. Hartmana czytuję regularnie, jestem też zaznajomiony z niezbyt kulturalną sekcją komentarzy pod jego artykułami. Tym bardziej zaskoczyło mnie więc, że dyskusja, która się pod tym artykułem odbyła, była względnie spokojna i rzeczowa.

Należę chyba do grona względnie nielicznych osób, który oryginalny tekst przeczytały. Jak można podejrzewać, nie było tam ani słowa o żadnym nawoływaniu do uprawiania seksu z matkami, ojcami czy rodzeństwem.

Hartman opisał to, co dzieje się w tej chwili na zachodzie - o dyskusji nad złagodzeniem karalności za związki kazirodcze. Zasugerował też, że w Polce również mogłaby się na ten temat rozwinąć dyskusja. I to wszystko.

Jednak zaślepieni ideologiczną nienawiścią ludzie (Hartman należał do partii Palikota - a to jak wiadomo jest podejrzane ) nie przeczytali najwyraźniej uważnie wspomnianego artykułu(*) i pomyliła im się już nawet nie depenalizacja z legalizacją, ale wręcz z nawoływaniem do aktywnej aktywności .

(*) - Albo przeczytali, ale uznali że jakaś taka zwykła, ludzka prawdomówność nie ma znaczenia w obliczu uświęconego celu zmiecenia z powierzchni Polski całego tego pedalskiego lewactwa.

Ale o co w sumie chodzi z tą depenalizacją i dlaczego tak lub nie?

czwartek, 15 maja 2014

Święta Księga

Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym zaznaczyć, iż nie chcę tutaj dyskutować o istnieniu bądź nieistnieniu jakiegokolwiek boga. Nie krytykuję tu też wierzących za to, że nie stosują się do nakazów swoich świętych ksiąg ani za to, że uznają ją za „prawdziwą” wybiórczo jedynie. Wręcz przeciwnie - chwała im za to!

W artykule tym chciałbym skrytykować niekonsekwencję w stosunku wiernych do swoich świętych ksiąg i wyjaśnić, dlaczego nie powinny one być uznawane za święte przez kogokolwiek.

Jest wiele „świętych ksiąg” różnych religii, ja jednak chciałbym powiedzieć coś niecoś od siebie o Biblii - ponieważ ją akurat znam. Nie bez znaczenia jest też fakt, że żyję w kraju, gdzie 9/10 ludzi jest nominalnymi katolikami(*), a z pozostałych co drugi jest chrześcijaninem.

(*) - Wg. spisów przeprowadzanych co jakiś czas przez Kościół, tylko ok. co trzeci jest praktykującym katolikiem. A z własnego życia i z tego, co opowiadają inni wiem, że wielu katolików ostro sprzeciwia się niektórym działaniom Kościoła i nie wszyscy z nich wierzą we wszystkie tzw. „prawdy” wiary.

Chrześcijanie nazywają Biblię świętą, a wielu z nich również za taką ją uważa. Jest tak bardzo często dlatego, że nie znają oni całej jej zawartości - tylko wybrane troskliwie przez ich pasterzy, zatwierdzone odgórnie fragmenty(*).

(*) - Niektórzy z nich znają Biblię w całości. I dalej uznają ją za świętą. Akcje biblijnego boga uznają za sprawiedliwe i uważają je za przejaw miłości. Trochę żal mi tych ludzi, których religijna indoktrynacja pozbawiła możliwości rozróżniania pomiędzy dobrem a złem.

W obronie świętości owej książki(!) są oni gotowi utrudniać, a często i niszczyć ludzkie życie! Nie wolno jej drzeć (broń Boże „publicznie” jeszcze(*)) ani źle się o niej wyrażać. Tymczasem jakakolwiek inna książka o podobnej zawartości byłaby przez tych samych ludzi ostro skrytykowana, pogardzana, a nawet zakazana!

(*) - Mowa o Nergalu, rzecz jasna. Sęk w tym, że zrobił on to na zamkniętej imprezie i dodatkowo zabronił rozpowszechniania nagrań. Ale mniejsza już o to.

Żeby nie być gołosłownym, nakreślę pokrótce ponurą zawartość owej świętej księgi.

wtorek, 1 października 2013

No true Scotsman

No true Scotsman to błąd logiczny polegający na próbie wyłączenia z danej kategorii pewnych jej przykładów na podstawie zmienionych ad hoc reguł przynależności do tej kategorii.

Może brzmieć trochę zawile, ale jest to bardzo prosty do zauważenia błąd, który jest w dodatku bardzo często popełniany (najczęściej przez ludzi nieuczciwych i dwulicowych, ale prawda jest taka, że każdemu może się on przytrafić).

Swojskim przykładem takiego błędu może być wysuwane przez niektórych Polaków twierdzenie, jakoby ich przeciwnicy polityczni, czy ideologiczni nie byli Prawdziwymi Polakami TM.

sobota, 23 marca 2013

Prawo naprawdę wielkich liczb

Prawo naprawdę wielkich liczb mówi, że jeśli ilość jakichś prób jest bardzo duża, w zasadzie należy się spodziewać dowolnie nieprawdopodobnego zdarzenia.

Jako przykład można podać tzw. prorocze sny.

Prorocze sny

Na świecie żyją miliardy ludzi. Każdej nocy wielu z nich śni, często o swoich bliskich. Jak wiadomo, ludzie umierają, czasem na skutek tragicznych wypadków. Prawdopodobieństwo tego, że ktoś wyśni śmierć kogoś bliskiego można w przybliżeniu obliczyć ze wzoru:

P=N*S*B*D

gdzie:
P - „prawdopodobieństwo” wyśnienia śmierci bliskiej osoby
N - wielkość populacji
S - część śniących osób
B - ile z tych snów jest na temat kogoś bliskiego
D - prawdopodobieństwo śmierci kogoś bliskiego

Podstawmy przykładowe dane:

N=7 miliardów, S=1/3 (bo spędzamy na spaniu 1/3 czasu), B=1/10 (z głowy, można wstawić dowolną inną liczbę).

D - można obliczyć z tzw. prawa Little'a. Zakładając, że ilość bliskich osób wynosi około 30, oraz przeciętną długość życia 65 lat, można obliczyć, że prawdopodobieństwo tego, że ktoś bliski umrze w ciągu danego dnia wynosi około 1/800.

Podstawiając, otrzymujemy P=290 tysięcy. Tyle ludzi na całym świecie może codziennie śnić „prorocze sny”. I to przy założeniu, że owe zdarzenia są od siebie niezależne - tj. że nie ma czegoś takiego, jak dar przewidywania przyszłości.

Ujmując to słowami Stanisława Lema:

Jeśli dziesięć milionów mieszkańców wielkiego miasta co nocy śni, to jest właśnie zupełnie prawdopodobne, czyli normalne, że niewielki ułamek tych milionów, np. 24 000 wyśni śmierć jakiejś bliskiej osoby. Z kolei jest też prawdopodobne, że w ciągu najbliższych tygodni komuś z tych 24 000 ludzi zemrze bliska osoba.

(dla tych danych: N*S*B=24 000, D dla okresu 2 tygodni i danych jak wcześniej wyniesie 1/14. P będzie wtedy równe ok. 1700)

Prawdziwe liczby są z pewnością niższe (choćby dlatego, że nie zawsze pamiętamy swoje sny), ale pokazują, że zdarzenia dziwne czy noszące znamiona niesamowitości, czy paranormalności, zdarzają się codziennie bardzo często - tylko dlatego, że przypadki po prostu się zdarzają.

sobota, 1 grudnia 2012

Koniec Świata

Niedawno byłem świadkiem pewnej rozmowy. Rozmawiały dwie kobiety - jedna młodsza, druga starsza. No i ta młodsza mówiła o końcu świata, że jakaś wróżka w internecie (!?) to przepowiedziała, a ta druga ją uspokajała, że to nie tak, że się okazało że to jeszcze nie teraz. I obydwie mówiły to wszystko takim poważnym tonem (chociaż trzeba im przyznać że nie grobowym - więc może nie brały tego znowu aż tak poważnie ). I naszła mnie myśl - ile razy jeszcze przepowiednie o rychłym końcu świata muszą się nie sprawdzić, żeby ludzie przestali brać jakiekolwiek zasłyszane na ten temat plotki na poważnie? Ile razy człowiek musi dać się nabrać, zanim przestanie ufać oszustom i szaleńcom?

Ale mniejsza już o te ludowe przesądy. Chciałbym tu konkretnie napisać o końcu świata, który ma nastąpić 21 grudnia tego roku (o którym to mówiły również owe kobiety), a który „został przepowiedziany” przez Majów (widocznie Nostradamus nie jest już taki trendy jak kiedyś ).

Najprościej rzecz ujmując - pogłoska wzięła się stąd, że kalendarz utworzony przez Majów miał kończyć się wg. pewnych obliczeń właśnie 21 grudnia 2012 r. Problem jest taki, że każdy kalendarz kiedyś się kończy. Majowie - podobnie z resztą jak my - odmierzali czas w cyklach. Mieli trochę inne cykle niż my - my mamy dni, tygodnie, miesiące, lata, wieki itp. Gdy kończy się nam kalendarz na jakiś rok, kupujemy następny.

Majowie mieli również cykle różnej długości. Ten słynny cykl, który kończy się tego roku, to tzw. b'ak'tun. Baktun ma długość 144'000 dni (ok. 394¼ lat) i podobnie jak nasze stulecia (i inne jednostki czasu) powtarza się cyklicznie. Aktualny b'ak'tun jest 13-ty(*) i gdy się skończy, to zacznie się 14-ty baktun. Ot i cała tajemnica.